piątek, 26 lipca 2013

Aleksander Sowa „Enter”

Upolowane:  Aleksander Sowa „Enter”, e-book


Pokrzywnica: Zachęta brzmi tak: „to cyfrowa opowieść multisensoryczna o miłości, samotności, uczuciach. Eksperyment formy łączący (w formacie PDF po podłączeniu do Internetu i systemu audio) obraz, dźwięk i tekst (w innych formatach) dźwięk i tekst (…) Są zapiski o miłości, samotności, pięknie, złu, bólu, wspomnieniach, czasie i przeznaczeniu. Skażone nihilizmem tchną ogromnym ładunkiem smutku a każdy z nich to uniwersalna historia dotykająca ważnych dla każdego człowieka spraw”.

Ciernik: Myślisz, że taka forma ma w ogóle sens? Ja nie jestem przekonany.

Pokrzywnica: Popróbujmy. Zobaczymy, jak smakuje.

Ciernik: Liznąłem. Nie smakuje.

Pokrzywnica: Ech. Masz rację. Dziób mi skleiło gumą do żucia, ale go jakoś (nadludzkim wysiłkiem!) rozewrę i powiem, że bohater ma pecha do kobiet, a autor – do muz.

Ciernik: A też odnosisz wrażenie, że jednego od drugiego trudno odróżnić?

Pokrzywnica: Łatwo odróżnić. Bohater to treść. Autor to forma. Usprawiedliwienie bohatera  brzmi tak: „Spotykam kobiety, które są jak w najgorszych snach. Jeśli boli – piszę, aby bolało mniej. Nie interesuje mnie czy to poezja, czy pisanina. Ważne, że pomaga”. Autor nie ma usprawiedliwienia.

Nie ma nic złego w tym, że bohater spotyka złe kobiety. Ale fatalne jest to, że autor nie spotkał dobrej muzy. Wiesz, czym się różni dobra muza od złej?

Ciernik: Czym?

Pokrzywnica: Zła muza powie twórcy: Jejku, jakie to wzruszające! Ty książki powinieneś pisać! I biedny, naiwny autor leci i pisze. Grafomanię. Że pisze, to jeszcze nic strasznego, skoro dzięki temu go mniej boli. Gorzej, że to później publikuje. I wtedy ból czuje czytelnik.

Gdyby autor spotkał dobrą muzę, to by mu powiedziała: Przestań wciskać kity o gwiazdach, sercach, umieraniu i gorzkich łzach! Mów, co czujesz, co naprawdę czujesz, zamiast chować się za łatwą paplaniną. Mów prawdę – taką, jaka jest!

Dobra muza potrafi zmusić autora, żeby pisał autentycznie. Z samego wnętrza. Żeby się rozebrał ze wszystkich koszulek, rajtuzków, śliniaczków i kokardek. Żeby stanął w tekście nagi i bezbronny, piękny i straszny. Wtedy autor nie napisze banału jak z wiejskiej dyskoteki: „Bo znów siedzę sam wśród czterech ścian i tylko z Tobą płonąć chcę. Chcę jeszcze raz z Tobą być, jeszcze raz dotknąć, jeszcze raz uwolnić sny”. Nie napisze tak, bo dobra muza będzie go dręczyć, pytając ciągle i uparcie: Dlaczego wśród czterech ścian, a nie, na przykład, pięciu? Skoro „znów sam, to kiedy był poprzedni raz i jak to wtedy było? Co to znaczy „jeszcze raz z tobą być? Jak konkretnie być? I dlaczego raz za razem, a nie ciągle? Jeszcze raz dotknąć, ale jak? Ramienia dotknąć czy małego paluszka? A może z liścia przyłożyć? Skoro chcesz uwolnić sny, to dlaczego po prostu nie pójdziesz spać? A może to nie sny chcesz uwolnić, tylko coś całkiem innego?

Dobra muza rozebrałaby go, jak cebulkę, warstwa po warstwie, z tych wszystkich „wzruszających” ubranek. Do gołego mięsa. I może wtedy powstałaby dobra książka. Ale autor dobrej muzy nie spotkał. Pół biedy, gdyby nie spotkał żadnej – może wówczas schowałby te notatki ze swojej przeciwbólowej terapii do szuflady i też nie byłoby źle. Ale miał pecha i spotkał muzę złą, która mu powiedziała: Książki powinieneś pisać! No i mamy zestaw lepkich baloników z gumy do żucia, nadmuchanych banałem i kiczem. Aż głupio czytać – człowiek czuje jakiś taki żal przy lekturze, jakiś wstyd, jakieś zażenowanie. A temat przecież nie jest zły – miłosny, wieczny, odwieczny...

Ciernik: Chyba masz rację. Co ciekawe, znalazłem jeden w miarę sensowny rozdział, i to właśnie był rozdział, w którym autor nie uciekał tak bardzo w banały i wyświechtane klisze rodem z tekstów zespołu Ich Troje. Pisał o tym, jak sypie się związek, co się dzieje po kolei, rozkładał to na czynniki pierwsze. I w tym była jakaś prawda. Potem znalazłem jeszcze jedno fajne zdanie, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że to jest zdanie ukradzione Allenowi.

Pokrzywnica: Tam jest w ogóle sporo cytatów niezaznaczonych jako cytaty. Autor nie szuka własnych słów, tak jak nie szuka własnej prawdy. Posługuje się tym, co łatwe i wygodne. Dlatego chybia. Myślę, że wiedział, a przynajmniej przeczuwał, że chybia, że coś jest z tą książką nie tak, bo później włożył  tyle troski w formę: układ tekstu, linki, obrazy i muzyka w tle... Tylko to wszystko stanowi tu niepotrzebny ozdobnik, bo mięsa nie ma...

Ciernik: Nie ma. I dlatego nie wiem, czy jest sens rozmawiać o treści, bo ta jest płytka i banalna. Na dodatek dziwnie się czułem, gdy narrator zwracał się do mnie jak do kobiety.

Z ciekawości wszedłem na stronę autora. Płodny on, niczym Andrzej Pilipiuk. Czy przy takiej częstotliwości wydawania jest szansa, żeby pisać lepiej? Przecież książka wymaga czasu: na przemyślenie, napisanie, redakcję, korektę (ta też w „Enterze” kuleje).

Przypadek Aleksandra Sowy jest szczególny o tyle, że próbuje on połączyć wydawanie książek z mechanizmami działania internetowego marketingu. Żeby zaistnieć w Internecie trzeba stawiać na bardzo częste publikowanie, a na tym, niestety, musi cierpieć jakość. Sowa, poza powieściami, wydaje jeszcze poradniki dotyczące legendarnego fiata 126p. Autor płodny, ale jakość nie powala. Powinniśmy sięgnąć po jego najnowszą powieść, żeby powiedzieć coś więcej o tym fenomenie, bo to chyba jedyny selfpublisher, który w pełni zasługuje na to miano – uosabia zalety SP, ale zarazem  potwierdza, że oskarżenia rzucane pod adresem tej formy publikowania przez tradycyjnych wydawców i autorów są jednak uzasadnione.

Wracając jednak do hipertekstu: gdyby treść była OK, to czy myślisz, że taka forma ma w ogóle sens? Bo moim zdaniem więcej w tym minusów niż plusów. Na przykład trzeba zapomnieć o jakiejkolwiek sensownej fabule, można tylko pisać jakieś oderwane od siebie fragmenty. Druga sprawa: muzyka puszczana z YT, też trochę mija się z celem, bo niby ma to podkreślać klimat tekstu, ale jeżeli kawałek ma, powiedzmy, 5 minut, to czytelnik już dawno czyta inny fragment z innym klimatem, szczególnie przy takiej połamanej formie. Poza tym linki z YT czasami znikają i w przypadku „Entera” zdarza się tak, że przekierowuje na pustą stronę. Odsyłanie do wierszy wiszących gdzieś w necie ma chyba więcej sensu, ale przecież równie dobrze wiersz mógłby być w tekście, zwłaszcza przy takiej książce jak „Enter”, który próbuje przecież być prozą poetycką. Jak dla mnie hipertekst to ślepy zaułek.

Pokrzywnica: Nie zgadzam się. Uważam, że hipertekst daje różne ciekawe możliwości. Tylko trzeba mieć pomysł na opowieść hipertekstową z natury, to znaczy taką, której nie da się opowiedzieć inaczej. Taką, której czegoś by zabrakło, gdyby była opowiadana w tradycyjnej formie. „Enter” taki nie jest. Nawet gdyby był napisany dobrze, to hipertekst byłby tu jedynie ozdobnikiem.

piątek, 19 lipca 2013

Ugryź się w ogon

Zwierzęce zabawy literackie: Ugryź się w ogon

Wyobraź sobie, że jesteś zwierzęciem – ptakiem, ssakiem, gadem czy rybą – wszystko jedno, byle miało ogon. Opisz świat z perspektywy istoty, którą jesteś (odczucia związane z własnym ciałem, widoki, dźwięki, smaki, zapachy). A teraz… ugryź się w ogon! Dlaczego zwierzę, którym jesteś, postanowiło to zrobić?

Limit znaków: 4000. Jeśli chcesz, możesz przysłać nam swój tekst o gryzieniu się w ogon – te, które nam się spodobają, opublikujemy w dziale Zwierzęce zabawy literackie.

pokrzywnica(małpisko)leniwiecliteracki.pl

Realizacja:

SzejkZbir, 10 sierpnia 2014

poniedziałek, 15 lipca 2013

Marcin Osikowicz „Mężczyźni bez przyczepności”

Upolowane:  Marcin Osikowicz „Mężczyźni bez przyczepności”, e-book.

 

Pokrzywnica: Zjedzmy to! Streszczenie wygląda smacznie:

„Rozdział I - bohater ściga się i upada boleśnie.
Rozdział II - bohater nawiązuje relacje z ojcem, czego pod koniec już żałuje.
Rozdział III - bohater przeżywa lęki przed śmiercią, uzasadnione.
Rozdział IV - bohater się przełamuje.
Rozdział V - bohater widzi, że tak nie można, bo to się na rodzinie odbija.
Rozdział VI - bohater kończy karierę, bez większych sukcesów ale chwilowo uchodzi z życiem.
W przerwach bohater podróżuje tu i tam, a także rzuca złote myśli jakby od niechcenia”.

Ciernik: Zjedzmy!

Pokrzywnica: I jak? Smaczne? Mnie się podoba. Styl oszczędny, bez niepotrzebnego patosu, równowaga między myślami a uczuciami. Redakcja porządna. I nie jest to, wbrew pozorom, książka dla hobbystów, wręcz przeciwnie, prawda?

Ciernik: Tak. Styl mi się podoba, fajne są nawiązania do Zaratustry, redakcja niezła, korekta też. Ja się nie gubiłem w tematyce, chociaż nie znam się na motorach nic a nic. Powiem więcej: ja motory lubię tylko oglądać. Podziwiam je od strony czysto estetycznej, ewentualnie jako kawał niesamowitej roboty inżynierskiej. Mój podziw kończy się wraz z odpaleniem silnika, a gdy widzę motor na drodze, włącza mi się nieufność, szczególnie gdy jestem kierowcą samochodu.

Pokrzywnica: Ja nawet samochodem nie jeżdżę, nie mówiąc już o motorach! „Mężczyzn bez przyczepności” czytałam jednak z fascynacją. Ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że to jest jazda przez życie. A tę przecież uprawiamy wszyscy.

Ciernik: Tak. Pierwsza myśl: mężczyźni bez przyczepności muszą nieustannie walczyć. Poza tą walką niewiele widzą, przede wszystkim nie widzą ludzi wokół siebie.

Pokrzywnica: Ale ta walka nie jest wcale oczywista – tam niby jest pragnienie rywalizacji, ale niekoniecznie pragnienie wygrywania. W pewnym miejscu jest nawet (na wpół ironicznie, ale jednak) mowa o pragnieniu klęski! I przez cały czas przestrzega się zasad fair play. Z jednej strony istnieje nacisk na eliminację błędów, z drugiej – taka dzika potrzeba znalezienia się na krawędzi. Oni są jak towarzysze broni. A czy nie widzą ludzi? Kolegę w szpitalu bohater widzi. I antagonistę – Saletę też. Dzieci widzi, chociaż musi jechać na wyścig, bo „bardzo chce”. To mnie mocno zastanowiło: co to buduje w dziecku – takie odsunięcie ojca, jego odejście, bo on „bardzo chce” – złe to, czy może jednak dobre?

Ciernik: Dla mnie ta walka jest oczywista. Walka z samym sobą poprzez walkę z innymi. Nieprzyczepni rozumieją zasady, szanują się, ale mimo wszystko walczą i chcą pokonać przeciwnika. Nawet sobie czasami dogryzają, niby w żartach, ale jednak. Czy każdy facet czuje potrzebę znalezienia się na krawędzi, ale większość ją tłamsi, a tylko nieliczni idą za jej wołaniem? Co jest gorsze? Dla innych, dla siebie?

Wydaje mi się, że on tych ludzi nie widzi jednak. A może tylko kobiet nie widzi? Nie wiem, jakie są kobiety wokół niego. Poza tym, że nie chcą, żeby on jeździł.

Co to buduje w dziecku? Nie wiem, ale chyba lepiej, że nie skłamał, że idzie na ryby. Poszedł, bo chciał i szczerze to wyznał. To chyba jest dobre. Można odejść dlatego, że się chce. To dobry komunikat.

Pokrzywnica: Z tym odejściem też mam takie wrażenie – że to jest coś cennego i bardzo męskiego. Kobiety tak nie potrafią (nie mogą?) powiedzieć. Matka zostałaby zaraz okrzyknięta „wyrodną”, gdyby coś takiego zrobiła, choć niektóre się na to decydują, ale ze strasznym poczuciem winy. A ojciec... No właśnie - niby nie powinien opuszczać dziecka w potrzebie, ale uczciwy komunikat „bo bardzo chcę” wydaje się ważny. Jako wskazówka „jak żyć”.

Kobiety nie chcą, żeby oni jeździli. I trudno im się dziwić. Bo to jest nie do zrozumienia, nie do wytłumaczenia z kobieco-rodzinno-pragmatycznego punktu widzenia. Jak można ryzykować życie, skoro to nie jest konieczne? Nie ma żadnego wyższego (z punktu widzenia kobiety) celu, który by do tego zmuszał. Ale może z punktu widzenia mężczyzny taki cel jest? Ile w tym ich jeżdżeniu autentycznego wyboru? Ile uzależnienia? Ile faktycznej wartości, innej niż rodzina, niż zwyczajne życie? Jeżeli to jest wybór („bardzo chcę”), to wybór czego, tak naprawdę?

Ciernik: Też się zastanawiam, ile w tym wyboru i myślę, że to może być efekt ewolucji i dyktatu genów. Czy to jeszcze jest wybór? Wyborem jest chyba tylko pole walki, broń, drużyna i to, po stronie której walczymy, ale potrzeba walki jest już chyba wpisana w geny. To natura. Kulturowo staramy się ten mechanizm jakoś ucywilizować, ale co za różnica, czy to wyścigi, próby zdobywania ośmiotysięczników, czy nurkowanie głębinowe. Tak czy inaczej musimy się mierzyć z innymi. Możemy mówić, że to walka z własnymi słabościami, ale to też wydaje mi się tylko kulturową nakładką. Niesamowita jest w tym wypadku ta paradoksalna „niekonsekwencja” natury. Z jednej strony nakazuje chronić życie za wszelką cenę (tutaj autor świetnie pokazał mechanizmy obronne działające w czasie wyścigu, które trzeba zwalczyć, jeśli się chce być najlepszym), z drugiej strony jednak to musi być walka, bo przecież prawo do rozprzestrzeniania swoich genów ma należeć do najlepszego. Naturze nie zależy na naszym szczęściu. Może pójść o krok dalej – szczęście nie leży w naszej naturze?

Ale co z mężczyznami, którzy nie podjęli tej walki? Czy wystarcza im biurowa walka ze stertami papierów? Walka od pierwszego do pierwszego? Czy płacą za to kryzysami? Czy wręcz przeciwnie – doznali uczucia błogości płynącego z odpuszczenia sobie? I co z kobietami, które się ścigają? Trochę brakowało mi tych ścigających się kobiecych postaci w książce. Były tylko tłem.

Pokrzywnica: Bo to jest akurat książka o mężczyznach bez przyczepności, a nie o ludziach w ogóle. Myślę, że kobiety „nieprzyczepne” (bo jednak dwie takie jeżdżące się tam pojawiają) traktują to wszystko odrobinę inaczej. Tu jest pokazany jeden aspekt, ten męski właśnie. Ale uważam, że socjobiologia, samolubne geny i „jesteśmy tylko zwierzętami” jako wytłumaczenie dla takich pasji jest zbyt proste. Jak coś tak milusio pasuje i oferuje łatwe, gładkie wyjaśnienie, to ja temu nie ufam. Bo człowiek nie jest prosty. I nie jest tylko zwierzęciem. Ja myślę, że na poziomie jednostki tu może chodzić o poczucie własnej mocy, o poczucie satysfakcji. O to, żeby poznać granice własnych możliwości i przekroczyć je. Czasem cel jest taki, żeby nie być ostatnim. Czasem być czwartym od końca to sukces. A czasem być czwartym tuż poza podium to klęska. Może niektórzy to robią właśnie w korporacjach nad stertami papierów? Może nie potrzebują tego robić bezpośrednio używając ciała, ale za pomocą mózgu? Tam też się niekiedy ryzykuje życiem (obracanie wielką kasą, stresy, depresje, zawały), też się często „jeździ” na granicy możliwości. Nawet sam autor książki w pewnym momencie porównuje jeżdżenie i pisanie książek – cechą wspólną obu tych aktywności jest nieustanne dążenie do perfekcji, do eliminacji błędów.

Ciernik: Moc, satysfakcja – oczywiście że tak – ale wydaje mi się, że to już jest wtórne. Dopisywanie psychologicznych motywów do czegoś niezrozumiałego w nas, oswajanie zwierzęcia. Dla mnie to jest właśnie łatwe wytłumaczenie. To są truizmy. Zapytaj kogoś, kto chodzi po ośmiotysięcznikach, dlaczego to robi, skoro to takie niebezpieczne. Albo sypnie właśnie takimi truizmami (bo lubię, bo daje mi to frajdę, bo adrenalina, bo walka z własnymi słabościami, „bo chcę”...), albo nic nie powie, bo sam nie wie. Jakby nie miał wyboru, jakby musiał to robić. Może właśnie dlatego główny bohater odpowiada tak a nie inaczej, bo wie, że nic więcej nie da się powiedzieć? Nie da się, bo ta potrzeba jest zapisana w ciele, a nie w umyśle. Ciało było pierwsze.

Pokrzywnica: Ale w pisaniu, prowadzeniu biznesu czy grze w pokera jest w sumie mało aktywności czysto fizycznej. A rywalizacja  jest, poczucie mocy jest, ryzyko jest... Niektórym to wystarcza. Nie potrzebują sprawdzać granic możliwości ciała. A inni - owszem. Nieprzyczepni potrzebują. Właśnie: czym jest, według Ciebie, ta nieprzyczepność?

Ciernik: Potrzeba wynika z ciała, ale niekoniecznie poprzez ciało musi się realizować. Po to właśnie  stworzyliśmy kulturę: żeby ponad ciało próbować wyjść.

Myślę, że nieprzyczepność może dotyczyć życia. Nawiążę znowu do rewelacyjnego fragmentu książki o przełamywaniu własnych barier ochronnych. Bohater mówi o tym, co w czasie wyścigu ciało chce robić, a na co mu nie wolno pozwalać, jeśli chce się wygrać. Nie można ufać tym impulsom płynącym gdzieś z gadziego umysłu, które mają za zadanie nas chronić. Nie można ich brać pod uwagę, reagować zgodnie z nimi. Trzeba się od nich odczepić, odsunąć. Ryzykujemy wtedy zdrowiem, a nawet życiem, ale tylko dzięki temu możemy zwyciężyć. Jeśli chcemy zwyciężać, musimy wyjść ze strefy bezpieczeństwa.

Nieprzyczepność może też dotyczyć normalnego życia (dzieci, żona, dom, kredyty, itp.). Wygląda na to, że ścigający się rezygnują z tego świadomie. Gdy bohater trafia do szpitala po wypadku, to personel jest zdziwiony, że kierowca ma na palcu obrączkę. Z tego punktu widzenia główny bohater nie jest mężczyzną bez przyczepności. Być może to z powodu obciążenia, jakie zawsze musi ze sobą wieźć, nie może odnieść dużego sukcesu w tym sporcie.

Pokrzywnica: Czyli innymi słowy: twierdzisz, że gdyby nie ciało, nie mielibyśmy potrzeby sprawdzania się i określania granic po to, by je następnie przekroczyć?

Jeśli chcemy zwyciężyć, musimy wyjść ze strefy bezpieczeństwa... Wiesz, mnie właśnie w tej książce pozytywnie zaskoczyło to, że tam nie chodziło o zwyciężanie. Niby wyścig, ale właściwie każdy ma swoje własne cele. A może to jest opowieść o kontroli? Dobry jest ten, kto popełnia najmniej błędów, kto potrafi się pokierować rozsądkiem, a nie instynktem. Dobry jest ten, kto kontroluje własne życie, chociaż i tak wiadomo, czym ono się musi skończyć... Może oni jeżdżą po to, żeby odnaleźć świadomość, poczucie i umiejętność kontroli? Bo w rodzinie tego nie mają, oni nie bardzo mają prawo decydowania o losach tych swoich rodzin – bo matki, żony, ojcowie, dzieci... No i dlatego „bardzo chcą” wyjść i poczuć, że naprawdę wszystko zależy od nich i to nie jest zabawa, bo tam naprawdę można się okaleczyć albo stracić życie.

Ciernik: Gdyby nie chodziło o zwyciężanie, to nie powstałyby wyścigi. Wszyscy robiliby tak, jak jeden ze wspomnianych w książce bogaczy – wynajmowaliby fachowca, który nauczyłby ich jak przejechać okrążenie poniżej 1:40 min. Jednak mamy tutaj przeciwników, a więc o pokonanie przeciwników również chodzi. Ale przyznam Ci rację, autor pokazał wszystko głównie
od strony walki z samym sobą.

Powieść o kontroli? Być może. Może chodzi właśnie o własną, wyjątkową przestrzeń, do której normalne życie nie ma dostępu. A może o konkurencję z kolegami na jasnych zasadach – mamy ograniczony tor, teoretycznie wiemy, co musimy robić, pytanie tylko, czy się odważymy i czy jesteśmy odpowiednio sprawni. W wychowywaniu dzieci już nie jest tak łatwo. Niewiadomych cała masa i wszyscy chcą być sędziami, a inni rodzice konkurują jeszcze bardziej niż koledzy na torze. Są bezwzględni w wytykaniu błędów, a te błędy są nieuniknione.