sobota, 30 listopada 2013

Antonina Kostrzewa „Wakacje mają smak wiśni”

Upolowane: Antonina Kostrzewa „Wakacje mają smak wiśni”, e-book

Pokrzywnica: Lubisz wiśnie?

Ciernik: Lubię. W spirytusie.

Pokrzywnica: A wakacje w spirytusie?

Ciernik: Wakacje w spirytusie to ulubiony sposób spędzania czasu większości naszych rodaków. Ja nie przepadam, bo nie powinno się pływać po pijaku, ale muszę przyznać, że wakacyjne wieczory w spirytusie jednak mi się zdarzają.

Pokrzywnica: Bohaterka książki Antoniny Kostrzewy lubi. To jest w ogóle bardzo dziwna książka – fatalnie napisana, błąd na błędzie, ale bohaterka fascynuje.

Ciernik: Nie znam się dobrze na kobietach, ale wydaje mi się, że w sytuacji bohaterki większość  dziewczyn chciałaby się dowiedzieć, dlaczego, co i jak. A ona nic. Nawet nie przyszło jej to do głowy. To mnie zaskoczyło.

Pokrzywnica: Otóż to! Ona właśnie dlatego jest intrygująca – reaguje nietypowo, akceptuje sytuację, wydawałoby się, nie do zaakceptowania, zachowuje się jakby… nie chciała wiedzieć, co czuje, albo jakby w ogóle nie potrafiła czuć! Kobieta bez żadnego kontaktu z własnym życiem emocjonalnym! Kiedy czytałam „Wakacje mają smak wiśni”, pomyślałam sobie, że tak musi wyglądać osoba wychowana od dziecka na reklamach. Jeśli nie powiedzą: Zrób to i tamto, a poczujesz to i owo, Odkryj to i śmo, Poczuj coś tam – to taka osoba samodzielnie, bez podpowiedzi, nie czuje nic. Jeżeli nie pokażą tabliczki z napisem: Radość i oklaski – to ona się nie ucieszy. Nie zapłacze z własnej woli, nie wścieknie się, nawet się nie skrzywi, kiedy plują jej w twarz. Tylko będzie pić. Ale przecież nie czystą wódkę, to nie alkoholiczka! Marcelina będzie pić kolorowe drinki, bo to przecież wakacje, impreza, więc tak jak wszyscy, zwyczajnie… Ale wcale nie zwyczajnie.

Ciernik: Nawet gdy została sama, to chlała. Zgodnie z zaleceniem babci. Ciekawe, czy babcia też chlała, czy wyłącznie o smak wiśni chodziło? Może to też było chlanie, tylko że takie na babciną modłę, bo przecież dawniej kobiecie nie wypadało znieczulać się w ten sposób. Teraz to już nie obowiązuje.

Pokrzywnica: Bardzo możliwe. Babciom przecież też nie jest lekko. A jeśli ciężar jest nie do wytrzymania, to trzeba nie czuć. Nie rozumieć. Udawać, że pozory są wszystkim. Może się nie utopimy, chociaż… Marcelina nawet nie jest  przerażona perspektywą ewentualnego utopienia się. Nie ma w niej strachu, nawet wstydu nie ma. Nic. Pustka.  Patrzymy z perspektywy bohaterki, która jest tylko skorupką pozorów. Oczywiście to nieprawda, ale ona własnego wnętrza nie zna i nie chce znać.

Ciernik: Jest podobna do wielu współczesnych facetów. Tylko że w niej nie ma nawet żadnej próby kompensacji tej nieczułości. Nie poszła, na przykład, w intelektualizowanie czy w ambicje jakieś. I do końca nic się nie zmienia – ot, pojawia się kolejna silna kobieta, więc Marcelina za nią idzie.

Pokrzywnica: Centrum jej życia nie jest w niej, tylko gdzieś obok.

Ciernik: A inni bawią się, jeżdżą na wycieczki i chlają rozwodnione drinki, biegając wokół basenu w klapkach Kubota założonych na białe skarpetki. Może to i niskie loty, ale chociaż jest w tym jakaś pogańska witalność. Tymczasem ona, przez to, że nie dopuszcza do świadomości uczuć, nie stawia pytań, nie docieka, to zaczyna sobie wymyślać urojone przyczyny niepowodzeń: bo gruba jestem, bo cellulit, bo nie jestem wystarczająco taka, siaka i owaka. Chcą mnie gdzieś zabrać – to jadę, nie chcą – to nie jadę. Żadnych własnych decyzji. Marcelina przypomina trochę bezwolną Anielkę z „Kosowa” Edyty Niewińskiej, tylko nie jest jeszcze aż tak psychicznie rozlazła. Zresztą obie bohaterki są chyba w tym samym wieku i z tego samego pokolenia.

Pokrzywnica: Ja też, czytając „Wakacje…” pomyślałam o „Kosowie”. Ale jak sobie człowiek przypomni to „Kosowo” i Edytę Niewińską, która pisać umie, to dopiero sobie uświadamia, jak bardzo Antonina Kostrzewa jeszcze pisać nie umie. Ona chyba miała pecha do nauczycieli, bo nie potrafi poprawnie posługiwać się językiem polskim i zdarzają jej się byki na poziomie podstawówki w rodzaju: „jakiś” zamiast „jakichś”. Do tego koszmarnie nieporadnie skonstruowane zdania. I na dodatek autorka dumnie podpisuje się pod redakcją i korektą własnej książki. Nie róbcie tego! Nie idźcie tą drogą! Autor nie może dobrze poprawić własnego tekstu, bo własnych potknięć się po prostu nie widzi. Dlatego właśnie wynaleziono zawód redaktora i jeszcze dodatkowo – korektora. Korzystajcie z ich usług! I pracujcie nad językiem, nad warsztatem, bo książka niedopracowana pod tym względem to strzał w kolano!

Ciernik: Tak, też zwróciłem uwagę na nieporadność językową autorki. To kolejny przykład selfpublishera, któremu przydałby się dłuższy pobyt na Weryfikatorium.pl.

Pokrzywnica: Tak, jeśli Antonina Kostrzewa chce pisać dobrze, to czeka ją jeszcze mnóstwo pracy. Ale ona umie patrzeć – umie wychwycić z rzeczywistości rzeczy ważne i wie, że one są warte opisania. Tego się nie da nauczyć. Poprawności językowej – można. I ta autorka powinna się porządnie wziąć do roboty, bo ma coś do powiedzenia, tylko jeszcze nie potrafi. A z dwojga złego: lepszy autor, któremu o coś chodzi, nawet nieporadny, bo to można (sporym wysiłkiem, ale można) nadrobić, niż erudyta gadający pięknie i poprawnie o niczym.

Ciernik: A ja tam Pilcha lubię...

Pokrzywnica: Porównujesz Kostrzewę do Pilcha? Hm... Jest to trochę...

sobota, 23 listopada 2013

Aleksander Sowa „Koma”

Upolowane: Aleksander Sowa „Koma”, e-book

Ciernik: W „Enterze” poznaliśmy miłosno-cierpiętnicze oblicze Aleksandra Sowy, a teraz przyszedł czas na odsłonę filozoficzno-kryminalno-mroczną, czyli „Komę”.

Pokrzywnica: Ha! W dyskusji o „Enterze” domagaliśmy się prawdy i popatrz: Aleksander Sowa wyruszył na poszukiwanie prawdy!

Ciernik: Widocznie jest wyczulony na potrzeby czytelników i pilnie nadstawia ucha, żeby dowiedzieć się, czego chcą. To dobrze.

Pokrzywnica: Pewnie, że dobrze!

Ciernik: Podchodziłem do tej „Komy” jak do złego jeża, który przychodzi się poić w moim bajorku. Ale nie było tak tragicznie.

Pokrzywnica: Tym razem autor spróbował oszczędniejszego języka i wybrał formę, która temu sprzyja. Wyszło znośnie. W swój charakterystyczny kicz popadł tylko przy moralnych rozterkach bohatera. Spróbował też gry słów: Bala-Laba, amok-koma . To akurat wyszło średnio, bo jest zbyt oczywiste. Ale dobrze, że próbuje.

Ciernik: Tak, w „Komie” Sowa najwyraźniej szuka nowych terytoriów. Eksperymentuje. W „Enterze” testował możliwości hipertekstu, tutaj zabrał się za kreatywną obróbkę rzeczywistych wydarzeń.

Pokrzywnica: Rzeczywistych wydarzeń, ale i cudzej, nie za dobrej zresztą, powieści. Moim zdaniem „Amoku” Bali jest w „Komie” za dużo. Dopiero pod koniec wykluwa się coś naprawdę ciekawego: ktoś  wrzuca karmę do akwarium, w którym nie ma żadnej ryby. W tym samym czasie okazuje się, że pewien pisarz zostawił gdzieś fragmenty powieści o ślimakach, a ktoś inny odkrywa, że te ślimaki to tylko symbol czegoś innego. To jest naprawdę ładnie poprowadzony wątek – mam wrażenie, że powieść Sowy powinna się tak naprawdę zaczynać właśnie od niego. Wcześniej jest tylko przetwarzanie inspiracji. A przy ślimakach jest już kawałeczek fajnej literatury.

Ciernik: Nie czytałem „Amoku” Bali, ale znam z doniesień medialnych historię tamtego morderstwa i procesu. Świadomość, że „Koma” jest w dużej mierze oparta na faktach, budziła we mnie dreszczyk emocji. Niestety końcówka – chaotyczna, nieczytelna i rozpolitykowana – bardzo mnie rozczarowała.

Pokrzywnica: W końcówce stało się coś dziwnego. Jakby Sowa wystraszył się sam siebie i nagle zawrócił w bezpieczne, dobrze już znane rejony. A tu można było pożeglować hen, hen, na nieodkryte morza… Cóż, widocznie jeszcze za wcześnie. Nie podobało mi się też, że bohater w ogóle się nie rozwinął. Na początku jest niezbyt mądry i naiwny – i to dobrze – ale problem w tym, że na końcu jest taki sam! Przeżył tę historię, ale spłynęła po nim jak po kaczce, nic w nim nie zmieniła – tak nie powinno być!

Ciernik: Mnie doskwierały przede wszystkim niezróżnicowane dialogi. Wszyscy mówili tak samo, a w książce, która w większości składa się z dialogów, to jest spory błąd. Całe szczęście, że wypowiedzi brzmiały w miarę naturalnie…

Pokrzywnica: To wszystko można by jednak wybaczyć. Najgorsze są błędy – wpadki stylistyczne, powtórzenia, interpunkcja, mylenie personaliów postaci (a przecież one są w „Komie” istotne!) – to bardzo nieeleganckie, nie wolno częstować czytelnika takim niedogotowanym daniem!

Ciernik: Aleksander Sowa idzie, co prawda, często na łatwiznę, ale jednak rozwija się literacko. Może powinien wreszcie zdecydować się na współpracę z redaktorem?

Pokrzywnica: Zdecydowanie tak!

Ciernik: A gdyby nie błędy, gdyby ta powieść była dopracowana pod tym względem, to spędziłabyś przy niej miło czas?

Pokrzywnica: Ja akurat nie, bo nie przepadam za kryminałami, a całej tej historii z Balą i jego książką po prostu nie cierpię. Ale są różne gusta i myślę, że taka powieść może znaleźć amatorów. Chyba masz rację, że bardzo powoli, ale jednak Aleksander Sowa idzie do przodu. „Koma” jest lepsza niż „Enter”, coś tam w niej błysnęło, byle tylko autor to wyłowił i poszedł za tym. I oby polubił słowniki!

czwartek, 14 listopada 2013

Łukasz Błaszczyk „Miesiąc miodowy w Blachowni"

Upolowane:  Łukasz Błaszczyk „Miesiąc miodowy w Blachowni”, e-book

Pokrzywnica: Polubiłam Psa Łańcuchowego. Zaczajam się na daszku, a kiedy on patrzy w inną stronę, to mu wydziobuję z miski to, co akurat tam ma. Tym razem miał miskę blaszaną, pełną miodu.

Ciernik: Zacny miód. Tylko niezbyt słodki.

Pokrzywnica: Gorzki, bo prawdziwy. Życie takie jest.

Ciernik: Smutne jest to życie w Polsce, gdzie człowiek wciąż musi się użerać z rzeczywistością.

Pokrzywnica: Polska nie ułatwia, to fakt. Te podatki, ten klimat… Ale my sobie nawzajem też nie ułatwiamy. Widzimy dziwactwa innych, ich jazdy, fazy i śmiesznostki. Irytujemy się, krytykujemy, wyśmiewamy. Patrzymy na ludzi płyciuteńko, tylko z wierzchu. Nie myślimy o korzeniach tego wszystkiego – skąd się te dziwactwa biorą, co oznaczają, co się pod nimi kryje. Nie chce nam się, za duży wysiłek. Chichoczemy, patrząc na ojca bohatera „Miesiąca miodowego w Blachowni”, ale ten chichot nam utknie w gardle, gdy dotrzemy do końca powieści. Dopiero wtedy zrozumiemy.

Ciernik: Jak w życiu. Zrozumiemy na chwilę, a potem zaraz wrócimy do swoich najważniejszych, bo  najbardziej własnych „racji”.

Z jednej strony ta książka przypomina „Gwelfów i gibelinów” Pawła Sajewicza – ma podobną strukturę, nawet tytuły rozdziałów. Z drugiej – jest bardzo nierówna. U Sajewicza mieliśmy co jakiś czas mocne, czasem kontrowersyjne sceny, a tutaj po męczącym, a nawet trochę nudnym początku mamy piorunujący koniec. Tu jest po prostu mniej literatury, a więcej życia.

Pokrzywnica: Wydaje mi się, że Paweł Sajewicz jest bardziej świadomy artystycznie, on dobrze wie, co chce zrobić odbiorcy. Łukasz Błaszczyk na razie pisarsko prezentuje się trochę gorzej, ale nadrabia szaleńczą odwagą. No, i jest bardziej introwertyczny – autor „Gwelfów i gibelinów” biegał ze szkłem, którym kaleczył odbiorców, a twórca „Miesiąca miodowego w Blachowni” staje przed lustrem i robi harakiri. To jest to, co na własny użytek nazwaliśmy „pisaniem flakami”, czyli prosto z wnętrza.

Ciernik: Strasznie mnie przygnębiły te flaki, a końcówka wyciskała łzy. Całe szczęście, że są też wątki humorystyczne, jak przygody Gonza ze skarbówką. Warto było przemęczyć się z tym początkiem – opisem dzieciństwa bohatera.

Pokrzywnica: Ale ten początek, właśnie taki, trochę nużący, ma sens. Jest potrzebny.

Ciernik: Wiem. Ale to jest ryzykowne dla autora, bo jednak w dzisiejszych czasach początek książki powinien zassać od razu. Czytelnik ocenia po kilku stronach, czasem nawet akapitach. Ma ogromny wybór i ceni wysoko swój czas. A dobry pisarz umie nawet o rzeczach potencjalnie nudnych opowiedzieć ciekawie. Tutaj wygląda to tak, jakby autor dopiero się rozkręcał.

Pokrzywnica: Tylko zauważ, że wszystkie informacje, które dostajemy na początku, są niezbędne do zrozumienia całej reszty.

Ciernik: Tak, ale jeśli czytelnik nie wytrzyma i się podda, to żadnej reszty nie będzie. Zgadzam się, że to wszystko, co się dzieje w tej początkowej części, jest ważne. Ale to nie zmienia faktu, że monotonne.

Pokrzywnica: Zauważyłbyś, jak bardzo Gonzo jest podobny do ojca, gdyby nie ten początek?

Ciernik: Fakt. Jest bliźniaczo podobny.

Pokrzywnica: Dużo się w książce zmienia, gdy bohater przechodzi z dzieciństwa w okres nastoletni. Wtedy pojawia się piękna i świetnie skonstruowana postać drugoplanowa – Foka. A razem z nim odkrycie, że zamiast przybierać pozę, można w życiu mówić prawdę, bo i tak nikt się nie zorientuje, więc po co się wysilać? No, i Foka daje bohaterowi impuls do rozpoczęcia różnych ważnych rzeczy – pisania, związku z kobietą. Bohater to wszystko bierze i idzie sobie dalej, jak gdyby nigdy nic, a Foka nie dostaje nic w zamian. Zrobił swoje, może odejść. I znika. Przemija jak meteor. Epizod.

Ciernik: Główny bohater próbuje wtedy wejść w rolę trickstera – błazna, któremu wolno mówić prawdę, nawet niewygodną, bo ujętą w cudzysłów żartu. Autor świetnie pokazał tutaj potrzebę bycia zrozumianym, pragnienie otwarcia się przed drugim człowiekiem i chęć przynależności. Jest to także próba zintegrowania Cienia, scharakteryzowana jednym celnym zdaniem: „Znacznie gorzej być wyśmianym niż pobitym”. A przecież błazna nie da się wyśmiać.

Pokrzywnica: Później jednak bohater porzuca kostium żartownisia.

Ciernik: Tak. Staje się rodzicem dla młodszego brata i czymś w rodzaju kleju rodzinnego – próbuje spajać tych podzielonych ludzi w jakąś całość.

Pokrzywnica: Ale klej nie działa, bo te elementy w ogóle do siebie nie pasują. Opisana rodzina nie stanowi żadnej całości i nigdy nie stanowiła. Oni są jak klocki z różnych kompletów – w środku budowli zostają dziury, których nie da się niczym wypełnić, a kanty i wypustki sterczą na zewnątrz.

Ciernik: Rodzice, którzy są tak naprawdę odpowiedzialni za niepowodzenie tego układu, właśnie na zewnątrz szukają winy. Szczególnie ojciec. Autor zresztą świetnie oddaje te zwyczajne, na poziomie wypowiadanych słów niewiele znaczące, codzienne rozmowy o tym samym, zawsze w taki sam sposób prowadzone. One są hipnotyzujące w swojej monotonii, ale przecież wyczuwamy te ukryte komunikaty w tle: żal, poczucie winy, frustracja, krzywda.

Pokrzywnica: Tak, masz rację – temu ojcu, jak złej baletnicy, zawsze przeszkadza jakiś rąbek spódnicy. Ale to jest chyba efekt wymogu „twardzielstwa”, jaki społeczeństwo stawia mężczyźnie. On nie może powiedzieć wprost: przegrywam, nie daję rady. Musi na kogoś zwalić winę, żeby nie powiedzieć głośno, że jest słaby, bo to mu się wydaje katastrofą. Potem Gonzo też się tak usprawiedliwia – za nic w świecie nie chce iść do tej skarbówki, ale się nie przyzna i będzie mówił, że nie może, że nie ma czasu, że okoliczności... A jeszcze u ojca uderzyło mnie to powtarzające się: Już, zaraz, za chwilę, stanie się coś, co wszystko odmieni – nowy kontrakt, nowa praca, nowa umowa, nowa kobieta, już, już, zaraz, lada moment... Niby śmieszne, ale zastanawiałam się, czy on nie żyje właśnie dzięki temu już zaraz, dzięki tej wciąż powracającej mrzonce. Tego u Gonza już nie ma. U głównego bohatera też chyba nie. U bohatera jest impuls, który zapoczątkował Foka i wydaje się, że właśnie pisanie, jest tym, czym dla ojca były kolejne, wciąż rozpoczynane na nowo przedsięwzięcia biznesowe. A Gonzo? Widzisz u niego jakąkolwiek siłę, cokolwiek, co trzyma go przy życiu?

Ciernik: Gonzo zabija wirtualne smoki. Jego przedsięwzięcia pozostają na etapie deklaracji. Nie wiemy, czy mają jakiekolwiek odzwierciedlenie w faktycznych działaniach. Fantazje ojca kierują się w stronę realnego świata – może to i myślenie życzeniowe, magiczne, ale jednak jest to próba okiełznania rzeczywistości. U Gonza już nawet tego nie ma. Gonzo to kolejny etap ucieczkowej ewolucji. Ucieczki od życia, które nie ma młodym nic do zaoferowania poza bezsensowną szarpaniną.

Pokrzywnica: A może on ma rację? Przywykliśmy myśleć, że podatki i formularze to prawdziwe życie, a polowanie na wirtualne smoki – nie. Dlaczego nie? Może zabijanie smoków ma więcej sensu niż skarbówka?

Ciernik: Tylko że życia nie da się załadować jeszcze raz i zacząć od nowa. Chyba że tym „od nowa” mają być nasze dzieci. Ale takie myślenie to pułapka. Właśnie o tym jest ta książka – o jabłku i jabłoni, o tym, jak rodzice warunkują swoje dzieci, często nieświadomie.

„Miesiąc miodowy w Blachowni” Błaszczyka, mimo pewnych podobieństw, ładnie się różni od „Gwelfów i gibelinów” Sajewicza. Różni się i uzupełnia obraz. Czasy PRL-u zostały pokazane u Sajewicza z męskiej perspektywy, autor dał tam więcej informacji o tle społecznym i ekonomicznym, żebyśmy zrozumieli, dlaczego było tak, a nie inaczej. W „Miesiącu miodowym…” tamte czasy są opisywane z punktu widzenia kobiety, z poziomu uczuć i relacji, a to jest zupełnie inny widok.

Pokrzywnica: Dla mnie książka Łukasza Błaszczyka to przede wszystkim opowieść o zostawianiu śladów. O tym, jak pojawiamy się, odciskamy swoją pieczęć w tych, których spotykamy (nie tylko we własnych dzieciach, ale nawet w tych ludziach, z którymi jesteśmy tylko przez chwilę) a potem przemijamy. I te nasze ślady niekoniecznie są takie, jakich byśmy sobie życzyli. One powstają pomimo naszych starań, a czasem nawet jakby przeciwko nim. Wszyscy rzeźbimy w sobie nawzajem, czasem przyjemnie, czasem boleśnie, często przypadkowo i niechcący. Chyba przydałoby się nam więcej uważności, świadomości, że nasze wybory kształtują nie tylko nas, ale także tych, którzy się z nami zetkną. Te godziny, które spędzamy na zabijaniu wirtualnych smoków albo na czymkolwiek innym, mają znaczenie dla świata. I ma znaczenie wiele z tych banalnych słów, które rzucamy od niechcenia komuś tam w nieważnej (z naszego punktu widzenia) rozmowie.

niedziela, 3 listopada 2013

Marta Gruzło „Gorsza"

Upolowane: Marta Gruzło „Gorsza”, e-book

Pokrzywnica: Co myślisz o króciutkim zbiorku szortów Marty Gruzło?

Ciernik: Oniryczne, fantazyjne, ale w sumie o niczym. Autorka potrafi namalować obrazy, ale trudno powiedzieć, co one właściwie przedstawiają i po co zostały stworzone. Jakbym widział nudzące się dziecko, które jeszcze nie wpadło na pomysł, w co się chce bawić.

Pokrzywnica: Moim zdaniem to są niezłe teksty, ale nie widzę żadnego sensu w kompozycji tego tomiku. Żadnego klucza. Na przykład tytułowa „Gorsza”– naprawdę dobry szort, ale w tej książce pozostaje zupełnie ukryty. A przecież mógłby znaleźć czytelników (odpowiednich, umiejących docenić krótką formę czytelników) choćby na Szortalu. Ostatnie w zbiorze „Stworzonka” też są całkiem ładne, przypominają mi niektóre opowiadania Cortázara. Może spodobałyby się w Esensji? Opowieść o zimie brzmi z kolei jak bardzo dalekie echo Dukajowej „Katedry”– myślę, że byłaby to ciekawa propozycja dla któregoś z portali fantastycznych. A tak – wszystko razem, w jednym zbiorku... Śledź, mydło i powidło. Żaden z tekstów nie przemawia do odbiorcy tak, jak mógłby, żaden nie wykorzystuje swojego potencjału.

Ciernik: A ja dochodzę do wniosku, że szorty jednak są nie dla mnie. Szczególnie, jeśli nie mają mocnego zakończenia. Te zamieszczone w „Gorszej” przeszły przeze mnie, nie pozostawiając żadnej refleksji. Ale doceniam umiejętności warsztatowe autorki.

Pokrzywnica: A jak oceniasz pomysł wydawania takich krótkich e-booków? Czy to dobrze, kiedy e-book ma kilkanaście, dwadzieścia parę stron? Tomik Marty Gruzło liczy 25 stron.

Ciernik: Myślę, że to fajny pomysł, szczególnie jeśli będzie można takie krótkie e-booki wypożyczyć w ramach jakiegoś miesięcznego czy nawet rocznego abonamentu. Niedługo ma ruszyć z taką ofertą Matras, dając nie tylko możliwość dostępu do e-booków w ramach abonamentu (to proponują już między innymi Legimi i Orange), ale również oferując własny czytnik. Wtedy będzie można sobie spokojnie takie pozycje pobrać, zapoznać się z twórczością autora i zdecydować: czy lepiej szybko połknąć i zapomnieć, czy do e-booka wrócić, pomedytować nad nim, może kupić coś większego danego twórcy. Oczywiście najlepiej by było, gdyby takie tomiki „na zachętę” miały jakąś myśl przewodnią, ale nawet i bez niej mogą być atrakcyjne dla czytelników.

Pokrzywnica: Czytaliśmy już takiego krótkiego e-booka: „Ścianę” Andrzeja Dudzińskiego. I tam widziałam sens w tej krótkości, w samotności, wyłączności tego opowiadania. Ono ładnie wybrzmiało w takiej osobnej formie i miałam wrażenie, że gdyby zostało zamieszczone w jakimś zbiorze, to coś by straciło.

Natomiast u Marty Gruzło jest odwrotnie – te szorty osłabiają się nawzajem, zakrzykują się. Lubię miniatury i hasło „zbiór szortów” brzmi dla mnie atrakcyjnie. Ale szort to jest precyzyjna robota i jeżeli używa się krótkich opowiadań jako cegiełek do budowy zbioru, który jest pewną całością, to trzeba te cegły dobrze poukładać. Tutaj się to nie udało. Wygląda to tak, jakby autorka podeszła do tworzenia tomiku na zasadzie: „dam, co mam” i chociaż same cegły są całkiem niezłe, to wyszedł z tego zamek Gargamela. Może lepiej by było poczekać, uzbierać więcej tekstów, zrobić porządną selekcję tematyczną i dopiero wydawać e-booka?

Ciernik: A może powinno się do tego tomiku podejść jak do zbioru koanów? Czytać je pojedynczo, w oderwaniu od siebie, jeden na kilka dni, żeby dać sobie czas na rozsmakowanie i refleksję? Może mój pęd do połknięcia całego tomiku naraz pozbawił mnie czegoś ważnego? Może coś przeoczyłem?

Pokrzywnica: Pytanie tylko, czy ten zbiorek sprawił, że będziesz chciał przeczytać go jeszcze raz? Coś Ci zostawił? Zaderkę, klamerkę, szczypczyki? Przyciągnie Cię ponownie? Produkcja szortów to sztuka. A układanie ich w zbiory to sztuka wcale nie mniejsza. Przez złą kompozycję całości te teksty mogą nie dostać już drugiej szansy w walce o Twoją uwagę. Po prostu je zapomnisz.

Ciernik: Tak się zapewne stanie. Nie wrócę już do „Gorszej”. Ale mam nauczkę: uświadomiłem sobie, że i mnie nie ominęła mania pośpiechu i makdonaldyzacja.