poniedziałek, 28 października 2013

Krzysztof Bielecki „Defekt pamięci”

Upolowane: Krzysztof Bielecki „Defekt pamięci”, e-book

Pokrzywnica: Mamy ostatnio niezłą huśtawkę: „Gwelfów i gibelinów” Pawła Sajewicza – wysoko nad korony drzew, potem „Kune” Tomasza Hipsza – niziutko po ziemi, a teraz „Defekt pamięci” Krzysztofa Bieleckiego. Przy tej książce omal nie wyleciałam z huśtawki w kosmos! Dobrze, że umiem fruwać! Ostrzegam: to jest lektura tylko dla tych, co nie boją się latać.

Ciernik: Ja również jestem pod ogromnym wrażeniem! Czułem się, jakbym czytał „Ubika” napisanego pod wpływem gigantycznej dawki eliksiru Hoffmana.

Pokrzywnica: Tu nie było żadnych eliksirów. To po prostu warsztat. Bardzo dobry warsztat literacki. Nie potrzeba narkotyków, nie potrzeba sportów ekstremalnych, nie potrzeba szaleństwa. Wystarczy literatura. Wystarczy biegłość w przeplataniu słów, zdań i scen. Wola. Determinacja. Konsekwencja. Jeśli to potrafisz, to możesz skręcić mózg czytelnika w korkociąg. Zachwycające!

Ciernik: Nie inaczej. W tym szaleństwie jest zbyt dużo metody, żeby mogło to być dziełem narkotycznego lotu. Mamy tu do czynienia z mistrzowskim operowaniem paradoksami i wręcz matematyczną logiką. Autor żegluje na falach chaosu z niebywałą wprawą. Dlaczego w naszym kraju pisze się niewiele takich książek? Brak odwagi czy jednak brak umiejętności?

Pokrzywnica: Jedno i drugie. Żeby tak pisać, trzeba mieć naprawdę dobry warsztat (wiele, wiele godzin spędzonych na pracy z tekstem) i ogromną determinację. No, i przydałaby się jeszcze wyobraźnia! Chyba niewielu jest ludzi w to wszystko wyposażonych i jeszcze dysponujących wolnym czasem na pisanie.

Znalazłam wywiad z Krzysztofem Bieleckim na blogu Książki Meme: http://ksiazki-meme.blogspot.com/2013/05/wywiad-z-krzysztofem-bieleckim-autorem.html
Warto przeczytać. Polecam zwłaszcza tym, którzy sami tworzą. Tym, których bohater „Defektu Pamięci” nazwałby Piszącymi. Przypuszczałbyś, że można napisać dobrą, a nawet świetną, książkę o pisaniu? I to taką, która, będąc książką o pisaniu, wcale nie jest o pisaniu?

Ciernik: Ktoś (chyba Jerzy Pilch) powiedział kiedyś, że pierwsza książka zawsze jest mocno oparta na faktach z życia autora, a druga mówi o tym, jak się pisało pierwszą. Do takich autorów i takich książek zawsze podchodziłem jak do jeża. W tym przypadku również poczułem na początku te obawy, ale autor szybko rozwiał moje wątpliwości.

Pokrzywnica: Bo Krzysztof Bielecki doskonale wie, co robi. Panuje nad tekstem od pierwszego do ostatniego zdania. Może jedynie ortografia mu się kilka razy wymknęła spod kontroli („Wkładam jednego w usta i zaczynam rzuć” albo „Mężczyzna nacisną na klamkę”) ale to tylko potwierdza tezę, którą głoszę tu od początku, że nawet najlepszy autor bez wsparcia cudzego oka potknie się prędzej czy później. Natomiast jeśli chodzi o treść – twórca „Defektu pamięci” trzyma wszystko w garści w sposób absolutnie imponujący! Opowieść wciąga, wsysa, przeżuwa i wypluwa Cię w stanie, w którym zaczynasz się zastanawiać, czy aby na pewno jesteś tym, kim jesteś. Bo przecież równie dobrze mógłbyś być księżycem Saturna…

Ciernik: …albo złym demiurgiem z nauk gnostyckich heretyków. Wszystko jesteś w stanie sobie wmówić, byle tylko znaleźć przyczynę dla skutku.

Zastanawiam się, jak wyglądało tworzenie „Defektu pamięci” od strony czysto warsztatowej. Wyobrażam sobie autora stojącego naprzeciwko gigantycznego i przeraźliwie skomplikowanego schematu, narysowanego na ścianie dziesiątkami kolorów i opisanego kilkoma krojami pisma, zrozumiałego tylko dla twórcy. Bo jeśli to wszystko powstało tylko w jego głowie i bez żadnej pomocy zostało przeniesione na ekran komputera, to… zaczynam się bać.

Pokrzywnica: Ty się wcale nie zaczynasz bać! Ty się właśnie bać przestajesz! Bo ja myślę, że właśnie tak było. Wszyscy tak umiemy! Tylko się boimy. Krzysztof Bielecki się nie boi, on po prostu ma odwagę stanąć oko w oko z własnym umysłem! A my, czytając, wymiękamy, bośmy słabi jak trzcinki na wietrze. Ale takie jednak zachwycone trzcinki, więc chciałoby się jeszcze. I będzie jeszcze, bo autor „Defektu pamięci” pisze dalej – napisał, na przykład, zbiór opowiadań pod tytułem „Rekonstrukcje”. Przeczytasz? Czy się boisz?

Ciernik: Przeczytam, bo się boję.

Pokrzywnica: A ja przeczytam, bo się nie boję. Nie ma nic lepszego od umysłu, który fruwa. Nie ma lepszej przestrzeni do fruwania niż dobra literatura!

wtorek, 22 października 2013

Tomasz Hipsz „Kune”

Upolowane: Tomasz Hipsz „Kune”, e-book

Ciernik: Nie bij, proszę! Wiem, że to ja polowałem, ale przecież… każdemu może się zdarzyć!

Pokrzywnica: Bo miała ładną okładkę.

Ciernik: I stronę. To jedyne walory przedsięwzięcia zwanego „Kune”. A Ty jak myślisz?

Pokrzywnica: Myślę, że to jest bardzo niedobra książka. Ale nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie powinna była ujrzeć światła dziennego. Bo to przecież dobrze, że ludzie wykorzystują wyobraźnię, fantazjują, wymyślają historie i piszą książki. Tylko co zrobić, kiedy te książki są koszmarne?

Ciernik: Nie czytać! Nie kupować!

Cóż, takie są uroki selfpublishingu. Nie można tego zabronić. „Kune” to nawet nie jest wcześniak, to jest potworek, ale przecież nigdy bym nie powiedział, że książka nie powinna ujrzeć światła dziennego, bo zaprzeczyłbym idei SP.

Pokrzywnica: Tę książkę, bez najmniejszych wątpliwości, odrzuciłoby każde wydawnictwo. Jest bardzo źle napisana, autor nie zna zasad ortografii (używa wielkich liter w zaimkach, jakby pisał list, przez całą książkę). Nie umie budować poprawnych zdań. Znajdziemy tam, na przykład, takie cuda: „Doznałem olśnienia – przecież mamy jeszcze ktoś, którego pobyt na terenie stacji może okazać się niebezpieczne”. Stylistycznie bardzo słabo, napięcie żadne, humor drewniany. Nie ma ciekawych postaci, nie ma interesującej fabuły, no, nic nie ma po prostu... Książka bez żadnych zalet.

Ciernik: I żadna redakcja by tu nie pomogła. „Kune” już nic nie pomoże. Autorowi mogłoby pomóc weryfikatorium.pl, ale musiałby się nastawić na kilka lat pracy bez gwarancji pozytywnego efektu. My możemy mu pomóc w zrozumieniu tego, a potencjalnych czytelników możemy ostrzec przed stratą czasu i pieniędzy.

Ja jednak i tak cieszę się, że mogłem tego potworka przeczytać. Jest świetną ilustracją idei selfpublishingu: każdy może napisać i wydać książkę. Ha ha ha!

Pokrzywnica: Pytanie tylko, jak fakt, że „każdy może napisać i wydać książkę”, nawet baaardzo słabą, wpływa na odbiór innych pozycji publikowanych selfpublishingowo? Czy w ogóle wpływa? Czy ktoś, kto naciął się na „Kune”, zrazi się do innych wydawanych w ten sposób książek?

Ciernik: Nie sądzę, ale to nie dlatego, że czytelnicy pokładają wielkie nadzieje w selfpublishingu. Przypuszczam, że większość z nich nawet nie będzie wiedzieć, że czytają pozycję SP. Zrażą się przede wszystkim do autora. Być może także do oficyny wydawniczej. Tutaj widzę pewien problem dla oficyn, które mają dwa sposoby wydawania: SP oraz tradycyjny. Powinny dobrze się zastanowić, czy warto mieszać wszystko pod jedną marką, czy nie lepiej puścić dwie, pozornie niezależne linie produktowe. Przeciętny czytelnik nie ma wielkiej wiedzy o tych sprawach i zazwyczaj nawet nie wie, że w ramach SP można bez problemu puścić wszystko, bez żadnego sita jakościowego.

Pokrzywnica: No to jak wybierać, żeby trafić dobrze? Czytać Leniwca, to wiadomo, ale poza tym?

Ciernik: Jeśli chodzi o e-booki, to zazwyczaj mamy możliwość ściągnięcia darmowego fragmentu, który wystarczy, żeby wyrobić sobie ogólną opinię o stylu autora czy tematyce danej powieści. W przypadku papieru może być z tym różnie. Tutaj najlepiej może działać poczta pantoflowa, czyli polecanki znajomych.

Pokrzywnica: Darmowy fragment może być jakąś wskazówką, ale ja mam wrażenie, że te fragmenty są wybierane dość przypadkowo. Rzadko są rzeczywiście reprezentatywne dla książki. Kupić, nie kupić? To jest loteria. Można trafić na coś naprawdę ciekawego, a można się straszliwie naciąć. Może w tym właśnie tkwi urok SP – w założeniu, że jest dla czytelników-ryzykantów?

Ciernik: Jeśli odbiorca ma w ogóle świadomość, że kupuje pozycję SP, to tak. Zapewne jest czytelnikiem-ryzykantem, czytelnikiem-masochistą albo… czytelnikiem-łowcą przygód. Jak my.

 

 

wtorek, 15 października 2013

Jeden dzień z ogniem

Zwierzęce zabawy literackie: Jeden dzień z ogniem

Przez jeden dzień postaraj się zauważać i zapamiętywać wszystkie drobne wydarzenia, które kojarzą  Ci się z ogniem. Może to być ogień w sensie dosłownym (np. płomyk zapalniczki, przejazd samochodu straży pożarnej) albo metaforycznym (palący łyk wódki, żar namiętności). Opisz wszystkie spotkania z ogniem w ciągu tego jednego dnia.

Limit znaków: 2000-7000. Jeśli chcesz, możesz przysłać nam swój tekst o spotkaniach z ogniem – jeśli nam się spodoba, opublikujemy go w dziale Zwierzęce zabawy literackie.

pokrzywnica(małpisko)leniwiecliteracki.pl

niedziela, 6 października 2013

Paweł Sajewicz „Gwelfów i gibelinów”

Upolowane: Paweł Sajewicz „Gwelfów i gibelinów”, e-book

Pokrzywnica: Upolowałam Psa! Łańcuchowego! I wyrwałam mu kość, która nazywa się: „Gwelfów i gibelinów” – masz jakiś pomysł, co to w ogóle znaczy?

Ciernik: Kojarzy mi się z elfami i goblinami, ale to się nijak ma do treści książki.

Pokrzywnica: Mnie się kojarzy z gwaszem i gobelinem. Ale to się ma jeszcze bardziej nijak do treści książki. Bo ta książka…

Ciernik: Właśnie. Ta książka...

Pokrzywnica: Czytałam niedawno o jakimś okropnie nieznośnym dziesięciolatku, z którym nikt nie może sobie dać rady. Chłopak wybija szyby w szkole, a potem biega z kawałkiem szkła i kaleczy dzieci. Miałam wrażenie, że Sajewicz to jest właśnie taki mały chuligan z kawałkiem szkła. Biega i rżnie po duszy. Ze zgrzytem i chichotem zostawia rysy na nieskazitelnym szkle naszego „ja”. Mało kto mu umknie. Masz ojca alkoholika? Sajewicz zostawi ci szramę. Straciłeś kogoś bliskiego? Szrama. Związek ci się rozpadł? Szrama. Chcesz być kimś, a jesteś przeciętniakiem? Szrama. Zastanawiasz się, czy twoje prawdziwe życie jest w sieci, czy w realu? Szrama. Boli, kurczę... Jak to fajnie, że wciąż powstają książki, które potrafią zaboleć!

Ciernik: Mnie nie bolało. Raczej powodowało, że zerkałem na siebie i zadawałem sobie pytanie: „A jak to jest ze mną?”. Powiem więcej – dla mnie to miało nawet wymiar w jakiejś mierze terapeutyczny! Autor stawia nas w niezbyt komfortowych sytuacjach, ale jednocześnie nie feruje wyroków, nie ocenia, raczej zmusza do tego, żebyśmy sami sobie radzili, sami interpretowali i oceniali.

Pokrzywnica: Do mnie strasznie przemówiły te kwestie związane z wyborami dorosłych, za które płacą dzieci. Jakieś pokomplikowane układy rodzinne, pokiereszowani ludzie, którzy nie mogą zrozumieć własnej tożsamości, bo są owocami jakichś romansów, jakichś dziwnych pomysłów na życie swoich rodziców. Potem ci rodzice sobie umrą, a taka osoba zostanie z tym całym bajzlem i nie będzie wiedzieć, kim jest, nawet na tym najprostszym poziomie: kto jest jej ojcem, matką, bratem, siostrą…

Ciernik: Dla mnie najcenniejsze było to, że Sajewicz pokazał mi pewien rodzaj ciągłości i rodzinnej karmy, traum pojawiających się w ramach tego przepływu genów poprzez czas, tego, jak wszyscy jesteśmy umoczeni w komunie, nawet jeśli jej nie pamiętamy.

Pokrzywnica: Te babki! Matki znikają albo tkwią w cieniu, moc mają babki. I kochanki, którym mężczyźni nie potrafią stawić czoła – Agnieszka, Monika (przecież ona jest w istocie mocniejsza od swojego pozornie tylko silnego męża). A oni są słabi – może dlatego, że mieli słabe albo wręcz martwe matki? I ta miażdżąca scena, w której siedmioletni wnuczek przychodzi do łóżka babci. Literacko świetna, odważna. Sajewicz w ogóle strasznie odważnie mówi o uczuciach – to ogromna zaleta jego pisania.

Ciernik: No, właśnie. Co się stało z tymi matkami? One są słabe, wszystkie. Jakby jakaś zaraza te roczniki dopadła! Córeczki mają już charakterek, babki mają jeszcze charakterek, pomimo traum wojennych, a matki są stłamszone. Czyżby komuna do tego doprowadziła?

Główny bohater jest rzeczywiście dość bierny i ja go, niestety, rozumiem. Ta jego rozlazłość, inercja, marnujący się potencjał, przecinany od czasu do czasu błyskotliwymi wyskokami. No, jakbym patrzył w ciemne zwierciadło! Według mnie, to jest związane z wyczerpaniem się tradycyjnych męskich wzorców. One w oczach Marka już nie przystają do dzisiejszych czasów. A nowych nie ma. Więc pozostaje zblazowanie, bierność i dryf, budowanie wirtualnego obrazu intelektualisty i bronienie go w większym stopniu, niż bronienie samego siebie w świecie rzeczywistym, który oferuje jedynie przeciętność.

Podziwiam autora (młodego przecież!) za tak świetne odwzorowanie czasów komuny. Wrzucił mnie w tamten okres bezlitośnie i pokazał, że sam jestem wytworem tego traumatycznego okresu w historii naszego kraju. W pewien sposób zobaczyłem swoich rodziców i ich losy; ich wybory i zaniechania stały się jakoś bardziej oczywiste. Ja, czytając, tam byłem. Byłem na koncercie Stonesów i stałem na tym kiblu, modląc się w duchu, żeby nikt mnie nie znalazł.

Zostałem też zmuszony do skonfrontowania się z własną historią, własnym dorastaniem na początku lat 90. Jestem, lub też byłem, dosyć podobny do Marka Łysiaka i jego wybory są dosyć podobne do moich. Nie wiem, co robiłem wtedy, gdy Michael zagrał w Polsce, ale czytając książkę, mocno się nad tym zastanawiałem. Znam ten Łysiakowy ból: Michael versus Prawdziwa Muzyka, bo sam to przechodziłem, więc przy lekturze „Gwelfów i gibelinów” uśmiałem się momentami setnie.

Podoba mi się też zdystansowane podejście do tworzenia internetowego alter ego, autor skłonił mnie do spojrzenia na moje różne internetowe wcielenia, od momentu, kiedy po raz pierwszy wdzwoniłem się na mityczny już numer 0202122. Słowami Tomka wyartykułował moje obawy i wątpliwości dotyczące między innymi tego, co robimy i my na Leniwcu. Ale pokazał też, że i tak nie mamy innego wyjścia, droga Pokrzywnico. Hehehe!

Pokrzywnica: A co sądzisz o wątku Chojnackiego, tego naukowca oskarżonego o niecne czyny? Jest intryga, jest tajemnica, ale nigdy nie dotrzemy do prawdy…

Ciernik: Cały wątek z Chojnackim został w dziwny sposób porzucony, ale tłumaczę to tak, że przecież to była kolejna akcja w rodzaju: „opinią publiczną w Polsce znów wstrząsnęła seria wydarzeń pozbawionych znaczenia”, więc po cóż szukać w niej prawdy?

Pokrzywnica: Bo to było bardzo emocjonujące! Chociaż mnie jednak najbardziej spodobała się odwaga, z jaką autor opowiada o uczuciach. Jak się bezwstydnie odsłania i biega z tym szkłem… i masz rację, że to jest w jakiś sposób terapeutyczne, uwalniające. Chciałam mu wytknąć, że ma gdzieniegdzie błędy gramatyczne, że ortograf „zwarzywszy” i brak ogonków tu i tam, ale wiesz co? Zrobiło mi się wstyd. Bo czasem treść jest taka, że przesłania duperele. I aż się nie chce czepiać, choć człowiek z obowiązku powinien.

Ciernik: Fajne jest to, że w sumie mieliśmy nie tylko dekonstrukcję tego, co było i jest, ale też jednak coś w rodzaju happy endu i nawet nieśmiałą próbę wskazania jakiejś kuracji uzdrawiającej.

Pokrzywnica: A co myślisz o samej inicjatywie pod nazwą Wydawnictwo Pies Łańcuchowy? Oni o sobie piszą tak:

Wydawnictwo, które zerwało się z łańcucha. Pies-koneser wolnej kultury. Grupa autorów biorących sprawy w swoje ręce, a książki oddających innym za darmo. Jeszcze raz: ZA DARMO, bo inaczej się już teraz nie da. Ale jeśli będziecie upierać się, że pisarz też pies i jeść musi, podamy wam numery odpowiednich rachunków bankowych. By cyber-kapitał płynął do właściwych kieszeni.

Mają rację? Inaczej się już teraz nie da?

Ciernik: Nie wiem, czy to dobry pomysł. Inaczej się nie da, to prawda, ale tak też chyba nie. Znam jeden podobny projekt i wynik był bardzo marny. Może to kwestia targetu. Może czytelnicy Sajewicza będą inni. Ale obawiam się najgorszego.  Na pewno pomogłoby  wdrożenie jakiegoś szybszego sposobu płatności, bez potrzeby żmudnego wklepywania danych do przelewu i tym podobnych rzeczy. Od czytania do płatności powinno nas dzielić najwyżej klika kliknięć.

Pokrzywnica: O, z tym się zgadzam! Też o tym pomyślałam natychmiast, gdy tylko zobaczyłam pomysł. Tam powinna być jakaś skarbonka, do której można wrzucić zapłatę w prosty sposób. Ale towar jest dobry. Ściągnięcie książki Sajewicza to był eksperyment, raczej nie spodziewałam się po nim wiele. Jednak nie miałam racji – już samą tylko sceną z wnuczkiem w łóżku babci autor zasłużył sobie na miskę zupy albo chociaż na dobrą kanapkę. Uważam, że warto pokarmić Łańcuchowego Psa – może jednak przeżyje i coś z niego wyrośnie?

wtorek, 1 października 2013

Marcin Rusnak „Opowieści niesamowite”

Upolowane:  Marcin Rusnak „Opowieści niesamowite”, e-book

Ciernik: Upolowałem darmowy zbiór opowiadań Marcina Rusnaka pod tytułem „Opowieści niesamowite”. Całkiem nieźle sobie podjadłem.

Pokrzywnica: Ach, bo one treściwe są! To taki konkretny schabowy z kapustą plus skwarki. Nic wielce wyrafinowanego, ale przyzwoite danie. Dobrze skonstruowane, ładnie napisane… może tylko trochę duszy tym opowiadaniom brak. Z wyjątkiem jednego! Ale ponieważ autor przyznał, że inspiracją była w tym przypadku opowieść jego żony, to ja nie wiem, czy ten skrawek duszy pochodzi od Marcina Rusnaka, czy też wyrwał go żonie.

Ciernik: Zgadzam się w stu procentach! „Farid Tkacz i latający dywan” to najlepsze opowiadanie z tego zbioru. Nie tylko zainteresowało mnie fabularnie, ale również porwało emocjonalnie. Pozostałe teksty to po prostu dobra, rzemieślnicza robota. Trochę brakuje tam człowieka, jakiejś uniwersalnej prawdy o nas wszystkich. Ich siła tkwi w świetnie poprowadzonej akcji, graniu twistami i dbaniu o szczegóły. Ale nie porywają tak, jak „Farid Tkacz”. Może autor za mocno trzyma wszystko w żelaznym uścisku, bezwzględnie prowadząc nas w jednym, z góry określonym kierunku i nie pozostawiając miejsca na pytania?

Pokrzywnica: A może sekret tkwi w podejściu autora? W posłowiu napisał tak: „Mam nadzieję, że czytając te historie bawiliście się równie dobrze co ja, gdy je opowiadałem”. On się pisaniem bawi i to widać – realizuje rozmaite schematy, odgrywa przedstawienia, używając do tego postaci niczym  kukiełek. To wszystko przypomina trochę układanki albo krzyżówki i rzeczywiście bardziej angażuje intelektualnie niż emocjonalnie. Tylko „Farid Tkacz” jest inny.

Ciernik: Bo to opowiadanie nie jest typową dla Marcina fantastyką czy grozą. Wygląda na to, że pisząc ten tekst, musiał wyjść ze swojego getta i ten krok okazał się słusznym. Rusnak jest tutaj bliżej emocji, bliżej człowieka. Pojadę teraz trochę domorosłą psychologią, ale... on sam przyznał się później, że jego przygoda z fantastyką zaczęła się od „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Być może w tym opowiadaniu udało mu się wrócić do tamtych czasów, gdy wszystko było jeszcze nowe i fascynujące, niezakłamane i niesfrustrowane samym faktem istnienia.

Pokrzywnica: Tak naprawdę to też jest schemat. Schemat baśni. A jednak wyszło pięknie. Może realizowanie schematów nie jest wcale złym pomysłem na pisanie, tylko trzeba po prostu wybrać naprawdę dobry schemat?

Ciernik: Nie. Schemat może być jakikolwiek, trzeba go tylko po mistrzowsku zrealizować.

Pokrzywnica: No, nie wiem. Weźmy „Kołysanki dla umarłych” – czytałam je już dawno, zaraz po tym, jak wygrały „Horyzonty Wyobraźni”. To dobry tekst, ale oparty na bardzo, moim zdaniem, trudnym (i nudnym) schemacie postapo. Da się z tego wydobyć więcej, niż udało się Marcinowi? Wątpię. Baśń jednak daje więcej możliwości.

„Farid Tkacz i latający dywan” nie ślizga się po powierzchni, tylko odważnie schodzi głębiej w meandry ludzkiej psychiki. Dlatego tak mocno działa. Niejedną myśl, niejedną refleksję można z niego wyciągnąć. Mnie kompletnie zdumiała, a zaraz potem oczarowała, myśl o szacunku nauczyciela do ucznia.

Zostać nauczonym czegoś – to otrzymać jeden z najcenniejszych darów, jakie mogą nam się przytrafić, bo to nas wzmacnia, więc nauczyciel zasługuje na szacunek – to oczywiste. Ale jest przecież i druga strona medalu – jeśli przekazujemy swoją wiedzę komuś, to on poniesie ją dalej, w takie miejsca i czasy, w których nas już nie będzie. Więc i my jemu jesteśmy winni szacunek.

A potem przypomniałam sobie, jak wygląda nasz system edukacji – i w świetle tego opowiadania on jawi się niczym obraz odbity w jakimś piekielnym, karykaturalnym, wykrzywionym zwierciadle: nauczyciel z koszem na głowie i uczniowie kurczący się ze strachu na samą myśl o szkole. Gdzie tu miejsce na choćby cień szacunku? W którąkolwiek stronę?

Ciernik: „Farid Tkacz” ma wiele zalet: mieszana narracja, dbałość o szczegóły (ta jest w ogóle charakterystyczną cechą pisarstwa Rusnaka), świetnie oddany leniwy i zmysłowy klimat „Baśni tysiąca i jednej nocy”, plastyczne, żywe postacie z wiarygodnym charakterem, twisty, świetnie pokazana relacja mistrza i ucznia oraz to, że nawet mistrz nie jest doskonały, szczególnie, gdy postawi się go w sytuacji pozornie bez wyjścia.

Pokrzywnica: Dzięki temu bogactwu zapominamy, że to schemat, zostaje uczucie oraz myśl. I to niejedna – każdemu wedle potrzeb. Tekst działa na odbiorcę dokładnie tak, jak baśń działać powinna.

Ciernik: A co myślisz o postaciach kobiet, jakie kreuje Marcin w tym zbiorze opowiadań?

Pokrzywnica: Hmm… Pomyślmy:

„Kołysanki dla umarłych”: bohaterką jest kobieta, ale gdybyśmy zmienili końcówki z -am na -em, to nic by się nie stało. Ona nie myśli ani nie czuje jak kobieta. Ale w świecie „Kołysanek” jest to uzasadnione – gdyby była kobieca, to pewnie by nie przeżyła.

„Zły szeląg”: to nie kobieta, to zjawa.

„Bociani zagon”: czysta zabawa schematem – same kukiełki.

„Opowieść, którą znam tylko ja”: tutaj jest coś głęboko prawdziwego, ale oglądamy świat z męskiego punktu widzenia, więc uświadamiamy sobie jedynie istnienie tajemnicy, która owocuje niemożnością porozumienia między bohaterami, ale nie docieramy do jej sedna.

„Farid Tkacz i latający dywan”: siostry są podobne ale zarazem różne i to jest duży plus. Rozumiem je obie. Nie wiem tylko, dlaczego Khandan kocha Tkacza, ale ona pewnie to wie, więc niech to zostanie jej tajemnicą. Podoba mi się wolta młodszej siostry, która najpierw coś robi, potem rozpaczliwie odkręca – to bardzo pasuje do nastoletniej dziewczyny.

„Zabijając ptaki”: Rosa mnie nie przekonuje. Ale ona jest obca, więc w sumie nie powinna być zbyt kobieca ani nawet zbyt ludzka. To raczej potwór niż kobieta.

„Koszmar z Yelland”: znów zabawa schematem i kukiełka w spódnicy. Nie da się tej postaci rozważać na poważnie.

„Pudełko pełne cudów”: kobieta – trofeum. Bohater musi ją mieć, bo ona jest jedną z niezbędnych oznak sukcesu mężczyzny. Gdyby nie miał kobiety, (albo gdyby nie miał pieniędzy czy pracy) to jego sukces nie byłby wiarygodny.

Ciernik: Czy to nie jest czasami charakterystyczne dla młodej męskiej prozy, że kobiety są tak po macoszemu traktowane? Większość postaci żeńskich to albo jakieś tło dla mężczyzn, albo zrobiły tym facetom straszną krzywdę. Nie są partnerkami. Stanowią tylko pretekst do działania.

Pokrzywnica: W przypadku Rusnaka wydaje mi się, że sposób pokazywania kobiet wynika z tego, że w co najmniej połowie tych opowiadań on realizuje po prostu schemat albo próbuje się tym schematem bawić. Kobiety to po prostu jeden z elementów – fragment scenerii albo mniej lub bardziej ważny rekwizyt. W „Kołysankach dla umarłych” mogło być inaczej, ale twórca zdecydował się akurat na taki typ bohaterki i łatwo uzasadnić, dlaczego. Wygląda na to, że Rusnaka jako pisarza po prostu nie interesują kobiety. A czy ten brak zainteresowania jest bardziej powszechny wśród młodych autorów, czy może być symptomem czegoś? Nie mam pojęcia. Myślisz, że może?

Ciernik: Nie wiem, jak jest z innymi autorami, ale Rusnak, moim zdaniem, doskonale wie, o co chodzi i stosuje te klisze świadomie. Bo jest na nie zapotrzebowanie. Czytając te opowiadania, odniosłem wrażenie, że one są przeznaczone przede wszystkim dla młodych, męskich czytelników, najpewniej w okolicach dwudziestego roku życia, takich, którym buzują hormony i dla których kobieta to albo motor napędowy, albo przyczyna wszelkiego zła.

Pokrzywnica: A wiesz, że to całkiem możliwe! Może Marcin Rusnak faktycznie pisze pod określonego odbiorcę i dlatego pisze właśnie tak: dość prosto, z akcentem na fabułę, łatwym, zrozumiałym  językiem? Taka zabawa dla chłopaków… W porządku. Ale skoro autor nieostrożnie pokazał, że potrafi, to teraz ja i inne dziewczyny będziemy domagać się baśni: chcemy więcej latających dywanów!