sobota, 29 listopada 2014

Martin Cross „Facet. Po męsku o związkach”

Upolowane: Martin Cross „Facet. Po męsku o związkach”, e-book

Ciernik: Chyba powinniśmy zrobić na Leniwcu jeszcze jeden dział.

Pokrzywnica: Jaki?

Ciernik: „Niedoczytane”. Listę ofiar, na które natknęliśmy się podczas naszych polowań, ale o których nie chcemy rozmawiać, bo nie za bardzo jest o czym. Powinniśmy to zrobić ze względu na szacunek dla czytelnika i potencjalnego nabywcy danego dzieła. Było, nie było, są to e-booki zazwyczaj płatne, a często niedorobione. Wiesz, te wszelkiej maści wcześniaki albo pozycje obiecujące gwiazdkę z nieba, a nawet nieocierające się o próbę spełnienia tych obietnic. Książki za słabe, żeby je kupować i żeby o nich rozmawiać.

Pokrzywnica: Hm... Tylko to jest takie... nie do końca fajne. Mówisz, że tekst jest be, a nie mówisz, dlaczego. Ocena w postaci połowy gwiazdki i ani słowa komentarza. Jakbyś hotel oceniał albo krem do rąk. Wypada tak podchodzić do literatury?

Ciernik: A jeśli coś nie jest tak naprawdę literaturą? Jeśli tylko udaje?

Pokrzywnica: Tekst jest be nic nie mówi ani autorowi, ani potencjalnemu odbiorcy. Mówi tak naprawdę tylko tyle, że nam się nie chciało. A czy my jesteśmy Franz Maurer, żeby nasze nie chce nam się gadać było rzeczywiście znaczące?

Kiedy znamy treść utworu i mamy świadomość, jak wiele razy wytykaliśmy te same błędy (a one wracają jak bumerang w nowych tekstach kolejnych autorów) to się wydaje adekwatne. Ale czy wyda się takie również czytelnikowi bloga, człowiekowi z zewnątrz, który przychodzi czegoś się dowiedzieć o danej książce? Mnie by się taki dział „Niedoczytane” wydał raczej wyrazem jakiegoś zblazowania blogerów.

Ciernik: Ale jak tu sensownie rozmawiać o czymś, co jest pod każdym względem byle jakie?

Pokrzywnica: Nie jest łatwo. Ale może się da? Przy tym e-booku Martina Crossa miałam przede wszystkim poczucie, że oszukuje tytułem i opisem. Bo obiecuje coś naprawdę ciekawego, a daje… nudnawe nie wiadomo co. Nudnawe i niedorobione, z błędami, ale przecież nie takie zupełne nic. Zbiorek jest za słaby, by nazwać go książką, ale na miano kompletnego bełkotu też nie zasługuje. O coś chodzi, więc żal wyrzucić wszystko do kosza. Ale wydawać? Te trzy opowiadania są za słabe, żeby zachęcać odbiorcę do kupna, za słabe, żeby było o czym rozmawiać, za słabe, żeby coś z tym zrobił redaktor. Co właściwie robić z takimi tekstami? Można wrzucić na jakieś forum czy opublikować na blogu, ale przecież nie każdy prowadzi życie forumowo-blogowe. Wydać zatem i udawać, że to Prawdziwa Książka? No, nie za bardzo. Czytelnik może poczuć się oszukany. Ja się tak poczułam.

Ciernik: Powinniśmy byli wyczuć, co się święci, widząc pseudonim autora. Nie jakiś Michał Kaczmarek czy Janusz Mikołajczyk. Musi brzmieć „po zagranicznemu”! Martin Cross, czytaj: Jeszcze nie potrafię fajnie pisać, ale na pewno podbiję Amerykę! To taki selfpublishingowy trend.

Pokrzywnica: W samej chęci podbijania Ameryki nie ma nic złego. Gorzej, że nie bardzo jest czym ją podbijać. Może po prostu musimy czasem pozwolić sobie powiedzieć głośno, że w danym przypadku nie ma specjalnie o czym gadać? Bywają pozycje takie, że nawet krytykować ich się specjalnie nie chce, bo są na wzruszenie ramion. Obojętne. I krytyka nie ma też chyba specjalnie sensu. Myślisz, że „Facet” mógłby w ogóle, po iluś tam poprawkach, być dobry? Były ze trzy przebłyski, kiedy myślałam, że a może, że gdyby... Ale potem stwierdzałam, że nie. Jednak nie. Ale przecież to nie takie kompletne dno, jak choćby „Kune”. Gradacja złego i jeszcze gorszego?

Ciernik:Kune” było bardzo złe, ale to było zło z charakterem! Sztampa, kicz, klisza, tandeta. A „Facet”? A może ta książka jest jednak w pewien przewrotny sposób prawdziwa? Może po prostu jest taka, jacy teraz bywają faceci? Nijacy?

Pokrzywnica: Dziwne wrażenia mam po tej lekturze – trochę niesmaku, trochę rozczarowania, bo tytuł taki obiecujący, ale… E, tam, nic wielkiego, ot, jakby się spotkało brzydkiego psa. Wiesz, o co mi chodzi? Trochę przykro, ale po minucie już o tym nie pamiętasz. I najsensowniej byłoby to przemilczeć. Tylko że ludzie takie rzeczy piszą i wydają właśnie dlatego, że w odpowiedzi dostają milczenie. Myślą sobie: Może to nie takie złe, skoro nikt nie mówi, że złe?

Ciernik: I właśnie dlatego trzeba mówić. Trzeba mówić, żeby autor wiedział, a przede wszystkim, żeby wiedział odbiorca. Czas czytelnika nie jest z gumy.

Pokrzywnica: O czym właściwie są, Twoim zdaniem, te opowiadania?

Ciernik: O zagubionych facetach. Ale są zupełnie nieprzekonujące.

Pokrzywnica: Pierwszego już nie pamiętam. Wiem tylko, że było najsłabsze z trzech słabych. Drugie było trochę lepsze – zapowiadało się na absurdalną komedię i jako taka, może nawet by się obroniło, ale potem zrobiła się z tego proza obyczajowa. Niestrawna. I z nieprawdziwym bohaterem. Dla Ciebie był prawdziwy?

Ciernik: Nie pamiętam tego opowiadania.

Pokrzywnica: „Naga prawda”.

Ciernik: Aha! O tym gołym? W autobusie? Tak, zaczynało się ciekawie. Później było gorzej. O ile DJ był jeszcze odrobinę wiarygodny, o tyle główny bohater, ten rudy emo, już zupełnie nie.

Pokrzywnica: No, właśnie. Tak komediowo przerysowany. Gdyby konwencja tekstu była inna, to może wyszłoby z tego coś lekkiego do przeczytania w, nomen omen, autobusie. Ale to miał być ten nieszczęsny obyczaj... A trzecie opowiadanie, to już w ogóle nie wiem. Jest historia życia faceta. Ale po co? Dlaczego?

Ciernik: Fakt. He he. Żył sobie gościu, żył, a potem umarł. I nie wiadomo, dlaczego dupę w książce zawraca…

Pokrzywnica: A najdziwniejsze, że to było nawet wciągające. Tylko ni w ząb nie wiadomo, po co, na co i dlaczego. Słuchaj, a może tu jest jakieś niewydobyte i niewygrane poczucie humoru? Autor z jakiegoś tajemniczego powodu próbuje pisać poważnie, a w głębi ducha chciałby się ponabijać albo ironizować złośliwie? I wbrew sobie tego nie robi, cenzuruje się jakoś, a w efekcie wychodzi coś nijakiego?

Ciernik: Mam wyjąć talię tarota czy poszukać szklanej kuli? Skąd mam wiedzieć, czego chciał autor, skoro tego nie wyraził?

Pokrzywnica: Ech, żebyśmy chociaż zostali w niewiedzy, ale przejęci! A my zostaliśmy w niewiedzy i pełni chęci co najwyżej na kolację, bo ani emocji, ani refleksji nijakiej...

sobota, 22 listopada 2014

Zwierzęca przeszłość przedmiotów – zabawa Skowronka

Zwierzęce zabawy literackie: Zwierzęca przeszłość przedmiotów – realizacja

Skowronek opowiada o Butelce, która kiedyś była Psem.

Butelkowy Pies


 

Butelka niekoniecznie musiała zawsze być butelką, stojącą i czekającą, jak to zawsze robią dzisiejsze butelki, aż ktoś ją napełni, a potem opróżni. Niewykluczone, że wcześniej butelki były zupełnie innymi istotami – psami, podobnymi troszkę do jamników. Butelkowe kształty mieściły się w tułowiu psa, a w miejscu lejka i nakrętki znajdowała się szyja i głowa. Z denka wystawał ogonek, a całość stała na czterech małych, może nieco krzywych, łapkach – oto był Butelkowy Pies.

Psy takie żyły na polanach i łączkach, zwłaszcza w pobliżu rzek albo strumyków. Właśnie przez to stały się butelkami. A było to tak:

Wadą butelkowych psów była ich słabość do wody. Po prostu ją uwielbiały! Początkowo próbowały się trochę powstrzymywać i ograniczać, ale wkrótce zrezygnowały i oddały się swoim chęciom. Zaczęły przesiadywać dniami i nocami w rzekach lub innych zbiornikach wodnych, cały czas tylko kąpały się, piły i siusiały, aż przestały robić jakiekolwiek inne rzeczy. Jednak nie da się tak długo przeżyć, będąc zwierzęciem. Żeby więc w ogóle mogły przetrwać, zaczęły ewoluować i przemieniły się w butelki na wodę. Bo butelki nie potrzebują wykonywać tych wszystkich rzeczy, które muszą robić zwierzęta, na przykład jeść. Butelki nie muszą nawet oddychać! Wystarczy, że piją i leją. To oczywiste, że lepiej było dla tego gatunku zmienić się w inny, niż zupełnie wyginąć.

W niektórych butelkach do tej pory zachowały się jednak ślady psiej natury. Widzieliście kiedyś, jak łakomie patrzą na kości?

niedziela, 16 listopada 2014

Kuba Wojtaszczyk „Portret trumienny”

Upolowane: Kuba Wojtaszczyk „Portret trumienny”, papier, e-book

Pokrzywnica: Książka (dostępna zarówno jako e-book, jak i w wersji papierowej) została wydana przez... hmm... jak to właściwie nazwać... Niby selfpublishing to działanie bez wydawcy, a tutaj wydawca (czy może platforma wydawnicza?) jest i nazywa się Simple Publishing.

I co się nieczęsto zdarza w przypadku samodzielnie wydawanych książek, „Portret trumienny” miał kampanię promocyjną. Zainteresowałam się nim, bo zobaczyłam reklamę w czerwcowych „Książkach. Magazynie do czytania”.

Ciernik: To rzeczywiście nowość w światku selfpublishingu. Nie dość, że w ogóle jest kampania, to na dodatek skuteczna (kupiłaś).

Pokrzywnica: Otóż to. Były także wywiady z autorem na różnych portalach, patronaty, spotkania autorskie. Redakcja i korekta także widać, że była (choć drobnych wpadek się nie ustrzegła, ale nie było tego dużo). Selfpublisher, który wypuszcza ewidentnego gniota z mnóstwem błędów, bez żadnej reklamy, raczej z tradycyjnymi wydawnictwami nie powalczy i pozostanie na marginesie. Ale „Portret trumienny” powalczyć może. Nie jest to jakieś objawienie, ale nie odstaje specjalnie poziomem od książek wydawanych tradycyjnie. Tylko że kierowany jest chyba do specyficznego odbiorcy. Chociaż... ja raczej nie jestem adresatką tej prozy, ale w jakiś przedziwny, perwersyjny sposób ona do mnie przemówiła. Sama nie wiem, czy bardziej do ukrytego we mnie masochisty, czy sadysty, ale jakiejś części mnie to się podobało.

Ciernik: We mnie „Portret trumienny” wzbudził uczucia… nijakomieszane. Bo w zasadzie jest to książka o niczym. Nie ma przemiany bohatera, jest za to płytka parada stereotypów: z jednej strony mamy neurotycznego, zakompleksionego geja (Swoją drogą: może jego problemem jest to, że jeszcze nie zrobił coming outu? Wydaje się, że w rodzinie nikt o jego homoseksualizmie nie wie lub wiedzieć nie chce) wstydzącego się swoich korzeni, z drugiej – gromadkę kołtuńskich pijanych polakatolików. Króluje nienawiść lub przynajmniej pogarda i nieufność. Brak tu odkrywczości czy głębi, ale brak też prawdziwego mięsa niczym z filmów Smarzowskiego czy choćby książek wydawanych przez Psa Łańcuchowego. Ale od czasu do czasu zdarza się trafny opis, często krótki, dosadny, czasami zabawny, na przykład: „Dwupiętrowy dom z rozległą piwnicą i takim samym strychem utrzymano w stylu niewystarczających funduszy przełomu 1989/1990 z domieszką późniejszego eklektyzmu materiałów budowlanych”. Książka wciąga, trzyma przy sobie, ale jakoś tak dziwnie, czyta się ją z niechęcią, jakby na granicy decyzji o porzuceniu lektury.

Pokrzywnica: O! To ostatnie Twoje zdanie idealnie ją podsumowuje! Czytałam, zastanawiając się, dlaczego ja to właściwie jeszcze czytam, ale z niejasnych powodów chciałam czytać dalej. Sama nie wiem, czy to masochizm (bo dość paskudne to wszystko jest – i bohater, i jego rodzina, i cała sytuacja), czy sadyzm (niezmiernie się bowiem cieszyłam, że nie jestem Aleksandrem, nie mam takiej rodziny, takich marzeń i takiego życia).

Do kwestii banalności, nijakości i stereotypów autor odnosi się w tym wywiadzie:

Zacytuję fragment:

Piotr Seweryn Rosół: „Dobrze, dobrze, tylko po co mam czytać Twoją powieść? Jest ostentacyjnie nudna. Tam się przecież nic nie dzieje. Banalność codzienności, idiotyzm spraw nieistotnych. Na powierzchni zero atrakcji, zero dramatu (…)”.

Kuba Wojtaszczyk: „Coś Cię jednak w tej książce musiało zaintrygować, jeżeli teraz rozmawiamy (śmiech). A tak na poważnie to wydaje mi się, że siła „Portretu...” tkwi w tej banalności dnia codziennego, którą tak naprawdę większość z nas zna, ale właśnie dlatego nie dostrzega. Te wszystkie ciotki, ograniczeni rodzice, brat półidiota, ta nieustanna konsumpcja bigosów i małomiasteczkowość to jest takie dobrze oswojone, takie bezpieczne, z delikatną nutką sentymentów. Ale tak naprawdę jest epicentrum wszelkiej nietolerancji, której nie akceptujemy, a nic z tym zrobić nie możemy. Bo jak walczyć z najbliższą rodziną? Odciąć się od wszystkich?”.

Natomiast co do przemiany bohatera: a końcówka? Nie będziemy tu spojlerować, ale czy nie sądzisz, że to, co się w końcówce dzieje, jest właśnie psychiczną przemianą Aleksandra?

Ciernik: Nie jestem przekonany. Wydaje mi się, że to nie był jego pierwszy raz.

Pokrzywnica: A nie zaskoczyły Cię jego decyzje? Mnie tak. Przez cały czas wydawało się, że jego sympatie i antypatie są jasno określone, że te decyzje, kiedy już dojdzie do finału, będą oczywiste i przewidywalne. A jednak nie. Coś się zmieniło. Coś się... przelało.

Ciernik: No tak, masz rację, to mnie na początku zaskoczyło. Wydało się nawet trochę nieprawdopodobne. W tym sensie rzeczywiście nastąpiła przemiana.

Pokrzywnica: Miałam z tą książką zabawny problem. Zdarzają się przepiękne zdania, na przykład: „Ja tu myślu-myślu, tymczasem pociągowy steward, ten sam, który na dworcu frywolnie klepnął konduktorkę w pupę, wyciąga do mnie dłoń głodną biletu, a w drugiej trzyma kasownik i nerwowo stempluje powietrze, pewnie z przyzwyczajenia”. Ale są też takie, przy których zastanawiałam się, czy to wina korekty, czy celowy zabieg. Co to, na przykład, za dziwoląg: „Kolej ma swoją długoletnią tradycję w byciu przekaźnikiem zgonów”? Ani to śmieszne, ani intrygujące, po prostu zwyczajny składniowy koślawiec. Albo to: „Ubrałem przygotowane poprzedniego dnia dżinsy” czy to: „Zapapranie juchą szorowanych kafelek”. To są ewidentne błędy, ale kto je popełnił – korekta czy bohater? Myślisz, że są celowe? Że to wychodzi z Aleksandra wiejskie pochodzenie?

Ciernik: Nie wiem, ale wydaje mi się, że to jednak niedopatrzenie korekty. Ja miałem trochę inny śmieszny problem. Jak odbierasz klimat tej powieści?

Pokrzywnica: Dziwna rzecz. To wszystko dzieje się latem. Jest kilka wzmianek o panującym upale. A ja i tak przez cały czas widziałam wczesną wiosnę. Koniec marca czy początek kwietnia, kiedy śnieg topnieje i śmieci wyłażą bezwstydnie na wierzch, a jest jeszcze za wcześnie, żeby ukryła je zieleń. Ta atmosfera brudnej, pełnej nieokreślonego napięcia, pochmurnej wiosny była tak silna, że nie dałam rady uwierzyć w lato i upał.

Ciernik: Właśnie! Ja też! Wychodzi na to, że klimatu nie da się stworzyć przez proste: było gorąco. On powstaje gdzie indziej i czytelnik go odbiera, czasem nawet wbrew podawanym wprost przez autora informacjom.

Pokrzywnica: Ale wiesz… To też ma sens. To jest przecież w dużym stopniu opowieść o zakłamaniu. Co innego na języku, co innego w sercu. Inna pogoda, inna pora roku panuje naprawdę, a inną sobie wmawiamy… Przecież o to, między innymi, w „Portrecie trumiennym” chodzi!

wtorek, 11 listopada 2014

Tomasz Borkowski „Irlandia Jones poszukiwany”

Upolowane:  Tomasz Borkowski „Irlandia Jones poszukiwany”, e-book

Pokrzywnica: Tak naprawdę, książka nazywa się: „Irlandia Jones poszukiwany, czyli wynurzenia ciała z bagien”. I jest fajna.

Ciernik: Polak za granicą kojarzy się głównie z polskim hydraulikiem. „Irlandia Jones” opowiada natomiast o przygodach tego niewielkiego procenta naszych krajanów, który nie uciekł za chlebem na zmywak, ale wyjechał pracować w zawodzie. Mamy więc zbiór opowiadań, reportaży i esejów dotyczących historii Irlandii widzianej oczami polskiego archeologa na... wykopkach. Smakowało?

Pokrzywnica: Smakowało. Zdecydowanie!

Znam kilku archeologów. Mają podobne poczucie humoru jak autor. Podejrzewam, że rozbicie marzeń o wielkich odkryciach o kant łopaty powoduje uaktywnienie jakiegoś tajemniczego ośrodka w mózgu i to właśnie sprawia, że zwykły człowiek staje się archeologiem. Bo archeologia to długie i nudne godziny ciężkiej, brudnej, fizycznej pracy. I jak tu zachować romantyczną nadzieję na odkrycie skarbu? Oni potrafią! Ten ośrodek w mózgu i to specyficzne poczucie humoru pewnie do tego właśnie służą – żeby kopać i kopać, i nie stracić przy tym cierpliwości. Oraz rozumu.

Narrator jest niesłychanie sympatyczny i świetnie się patrzy jego oczami. „Irlandia Jones” przypomina mi trochę cykl Petera Mayle'a o Prowansji oglądanej okiem Anglika. Ale przyznam, że polski archeologiczny rzut oka na Irlandię podoba mi się bardziej. Zarówno tam, gdzie jest bardzo śmiesznie, jak i tam, gdzie jest poważniej i mądrzej. A czasem jest i tak, i tak jednocześnie (choćby legenda o świętym Kevinie i pisklętach kosa). Ciekawe, czy to Irlandia (czyżby „słynne irlandzkie poczucie humoru” opisane w jednym z rozdziałów?) czy osobowość autora sprawiła, że jest tak ciekawie i tak zabawnie.

Ciernik: Myślę, że to efekt promieniowania osobowości autora. To nie jest prosty pracownik budowlany, który po powrocie z pracy ma wszystkiego kompletnie dość i marzy tylko o tym, żeby zalec przed telewizorem z guinnessem w ręku. To jest facet ciekawy kawałka świata, w którym wylądował, jego historii, kultury. Być może dzięki tej ciekawości przesiąknął również irlandzkim zdystansowanym podejściem do siebie, ale pewnie częściowo miał ten dystans w sobie już wcześniej.

Pokrzywnica: Rzeczywiście, świadczyć o tym mogą dygresje, wspomnienia wcześniejszych spotkań bohatera z cudzoziemcami. Przy niektórych popłakałam się ze śmiechu. Na przykład to:

„Dzyń dobry – powiedział przyjaźnie Holender.

Był wysportowanym, młodym człowiekiem, a jego obszarpany plecak wyglądał na bywalca wielu krajów.

– Dzyń dobry – odparłem grzecznie.

Myślałem, że na tym skończy się jego znajomość polskiego, ale ku mojemu zdumieniu, potomek budowniczych polderów, ciągnął dalej:

– Łagodna pagoda, nieprawdaż?

– W rzeczy samej – odparłem uprzejmie, poddając się bezwiednie jego stylowi.

– Czy pan szykowny do Wroclawiu udaje także – i po długim namyśle – się?

Musiał się uczyć języka ze strasznie starych rozmówek.

– Jak najbardziej.

– Kupiłem bileta sobie – oznajmił z dumą i pokazał mi kartonik.

– Serdecznie gratuluję. Świetnie pan mówi po polsku.

Pokraśniał cały.

– Pięćset lat nauczania! – powiedział z dumą. – Całodziennie po gadzinie! Każdy dzień.

Pokręciłem głową z podziwem.

– Pięć lat! – tym razem mu wyszło. – Bardzo ciekawski język.

– To prawda.

– Ale jaka miłość tak sobie obecnie pogaworzyć!”

Jaka miłość przeczytać taki dialog! Ale bardzo podobały mi się także nagłe odjazdy autora w fantazję. Dziewczynka w windzie? Pstryk! Coś odpala i z niczego powstaje historia niesamowita. Albo wędrówka ludów indoeuropejskich przedstawiona jako wycieczka autobusem... No i Newgrange –  dzięki autorowi przeżywamy podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.

Ciernik: Albo dorabianie sobie w pizzerii i „szpiegowanie” konkurencji! Bardzo podziwiam umiejętność przedstawienia codziennych i normalnych sytuacji w sposób odmienny i niesamowity, taki, na jaki sam bym nie wpadł. Nie trzeba być autorem fantastyki, żeby pisać w pewnym sensie fantastycznie.

Największe wrażenie zrobił jednak na mnie rozdział poświęcony Travellersom.

„Tra­vel­lers, mimo ca­łej po­li­tycz­nej po­praw­no­ści, prób zro­zu­mie­nia i za­ak­cep­to­wa­nia in­nej kul­tu­ry i spo­so­bu ży­cia, sta­no­wią w Ir­lan­dii pro­blem. Pro­blem nie­co inny niż Cy­ga­nie na Kon­ty­nen­cie. Bo Cy­ga­nie są obcy, a Tra­vel­lers – swoi. Ale jed­no­cze­śnie obcy. Cy­ga­nie róż­nią się nie tyl­ko try­bem ży­cia od prze­cięt­ne­go Po­la­ka czy Cze­cha. In­a­czej wy­gląda­ją, in­a­czej się ubie­ra­ją, mają inne imio­na i na­zwi­ska. Tym­cza­sem Tra­vel­ler to Ir­land­czyk. John O’Neil, blon­dyn lub rudy, nie­bie­sko­oki, któ­ry nig­dzie le­gal­nie nie pra­cu­je, miesz­ka w przy­cze­pie pod wia­duk­tem, za­ła­twia się w krza­kach, ma osiem­na­ścio­ro dzie­ci z da­le­ką ku­zyn­ką i nie po­sy­ła ich do szko­ły. I, co gor­sza, on nie wi­dzi w tym nic złe­go. On chce to cią­gnąć”.

Głębokie socjologiczne spojrzenie, porównanie do Romów i wywrócenie do góry nogami tej niby oczywistej dychotomii my-oni. Perełka. Aż sam zacząłem się zastanawiać, dla kogo jestem swój i jednocześnie obcy. A jeszcze ciekawsze było zadanie sobie pytania: kto dla mnie jest takim swoim obcym?

Pokrzywnica: A ja zwróciłam uwagę na pewien szczegół. Bo tutaj dobrze widać, jak wiele on znaczy. Początki. Niewielu autorów umie pisać dobre początki. W tej książce sporo rozdziałów zaczyna się po prostu rewelacyjnie:

„Jest takie miejsce, w hrabstwie Clare, gdzie magia styka się z rzeczywistością. Dokładniej magia kina. Przy wąskiej dróżce jest murek i biały żeliwny płotek, za nimi rozpościera się obszerny trawnik, a w głębi stoi znajomy, szary dom. Znajome drzwi prowadzą do znajomego holu ze znajomym zegarem. Na lewo jest salon z kominkiem, potwornymi tapetami i kanapą z narzutką przedstawiającą Jezusa. Pod ścianą stoi wysłużony fotel. Dom znajduje się na wyspie Craggy Island, której nie ma na mapach”.

Po takim początku jesteś już na smyczy i dasz się poprowadzić wszędzie. I tego nie da się niczym zastąpić – nie pomogą żadne opisy ani popisy. To trzeba po prostu czuć. Albo umieć. Albo jedno i drugie.

Dla równowagi dodam jednak, że coś mi się nie podobało. Tytuł. Coś z nim jest nie tak. Niby pasuje, niby zabawny, ale mam wrażenie, że zapowiada książkę dużo słabszą i głupszą, niż ona rzeczywiście jest.

Ciernik: Oj, tak. Większość rozdziałów też jest słabo zatytułowana. Widocznie tu ma autor swój słaby punkt.

Pokrzywnica: Ja „Irlandię Jonesa” kupiłam ze względu na nazwisko. Pamiętasz „Tea-booka. Prozę” i opowiadanie „Atlas” Tomasza Borkowskiego? Pomyślałam, że a nuż to ten sam, a opowiadanie było w porządku. Gdybym jednak tego nazwiska nie znała, to tytuł raczej by mnie odstraszył. Spodziewałabym się młodocianych „wyluzowanych” wypocin z pretensjami. A to jest książka, owszem, bardzo zabawna (zwłaszcza, jeśli ktoś lubi dowcip językowy) ale także inteligentna i pełna ciekawych informacji.

Ciernik: No, cóż. Dobre tytuły to część tej sztuki, pewnie równie ważna jak dobre początki, ale z drugiej strony: lepsza mocna treść pod słabym tytułem, niż cienka wydmuszka, której tytuł obiecuje niezapomniane przeżycia, a okazuje się, że to gruszki na wierzbie. Takie lektury też nam się zdarzały, prawda?

poniedziałek, 3 listopada 2014

Jakub Erbling „Werfrand”

Upolowane: Jakub Erbling „Werfrand”, e-book

Pokrzywnica: Czasem przytrafia się swoisty fenomen: książka taka sobie, która jednak porusza i daje kopa do dyskusji. „Werfrand” to właśnie taki przypadek, nie sądzisz?

Ciernik: Pierwsze skojarzenie, które nie chciało mnie opuścić do końca lektury, to film „Wielkie piękno” w reżyserii Paola Sorrentino. Podobny bohater – starzejący się playboy, który z niejednego pieca chleb wcinał, pracujący w kulturze, inteligentny, czarujący cynizmem i intelektem, rozpamiętujący młodość.

„Werfrand” to książka bardzo filmowa, nie tylko pod względem treści, ale też budowy i klimatu. Film w dzisiejszych czasach jest dominującym medium. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest tak, że przez  to książki coraz częściej przypominają swoją budową filmy? Opisy przypominają kadry, dialogi są wręcz żywcem wycięte ze scenariusza, sposób i tempo prowadzenia akcji, cliffhangery, i tak dalej… Czy też może to my, konsumenci kultury obrazu, czytamy książki w taki sposób, że słowa przekładamy w głowie na obrazy i kadry?

Pokrzywnica: Nie widziałam „Wielkiego  piękna”, ale zgadzam się, że pewna „filmowość” jest w prowadzeniu akcji widoczna. Tyle, że to uzasadnione i niemal oczywiste, skoro bohaterem jest reżyser. Moim pierwszym skojarzeniem była jednak książka: krótka, lecz treściwa powieść „Higiena mordercy” Amélie Nothomb. Ten sam pomysł, ta sama sytuacja, stary celebryta (u Jakuba Erblinga – reżyser, u Amélie Nothomb – pisarz) kontra młoda dziennikarka, wywiad-rzeka i mroczna tajemnica z przeszłości w tle. Tylko że to, co Nothomb zrobiła dobrze, Erbling zrobił, niestety, źle.

Ciernik: Dlaczego źle?

Pokrzywnica: Na początku myślałam, że chciał po prostu wykreować buca, który zgrywa się na znawcę kobiet, a w rzeczywistości nimi gardzi. Gardzi zresztą ludźmi w ogóle: „...trudno wierzyć w opowieści o wielkich talentach, którym coś stanęło na przeszkodzie. Widocznie nie byli tak dobrzy, jak sądzili. Zabrakło ciężkiej pracy, determinacji, marzeń. Wyznaję teorię, że w świecie jest 200-250 tysięcy osób, które żyją naprawdę. Są twórczy, kreatywni, nie zadowolą się byle czym. Reszta? Tło, bezbarwne tło. Pionki na szachownicy, wypełniające polecenia, dbające o połączenia między prawdziwymi istnieniami”.

Buc, jak żywy! Dopóki nie porównasz go z wykreowanym przez Nothomb Pretextatem Tachem. O, to jest dopiero buc! Jest tak paskudny i obrzydliwy, że myślisz, iż bardziej już nie można, a tu wciąż okazuje się, że można i to jeszcze jak! A dlaczego to się belgijskiej autorce udało? Bo jej buc ma lustro, antagonistkę, a zarazem partnerkę, która pozwala mu się rozwijać ze zdania na zdanie! To jest porządnie zbudowana postać, prawdziwa kobieta, która atakuje, kontratakuje, zaskakuje. To jest rzeczywiście dialog, ba, prawdziwa wojna na słowa! Tymczasem u Erblinga, zamiast porządnej antagonistki, mamy jakąś atrapę, zaledwie cień postaci, dziunię tak głupiutką i tekturową, że nawet buc przy niej nie błyśnie bucowatością. I niestety to samo jest z innymi kobietami w „Werfrandzie”– to są uproszczone, wycięte z papieru sylwetki, a nie prawdziwe postacie, przez co główny bohater (paskudny czy nie) nie może rozwinąć skrzydeł. To wszystko przypomina zabawę dziewczynki urządzającej podwieczorek dla lalek: siedzą sobie nieruchome, plastikowe zabawki dookoła, a bohater w tym kręgu urojonych kobiet bawi się w playboya.

Ciernik: A mnie się ta bucowatość  Werfranda podobała. Jego znajomość kobiet jest taka sama, jak umiejętność tworzenia związków. Czyli żadna. Wie jak uwieść, ale nic poza tym. I to rzeczywiście występuje często w komplecie z bucowatością. Spotykam takich facetów. Znają triki, sztuczki, ale gdy przyjdzie czas na prawdziwą relację, pojawia się problem i wtedy są kompletnie zagubieni.

Pokrzywnica: Do pewnego momentu myślałam, że tak ma być, że to wciąż jest kreacja bohatera, że Werfrand po porostu tak widzi świat i że ta kreacja postaci do czegoś prowadzi, coś ma z tego wyniknąć. Aż w końcu trafiłam na to zdanie: „On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy”. I ten błąd, ewidentnie autora, nie bohatera, spowodował, że moje zaufanie do niego rozsypało się w drobny mak. Czasem tak bywa, że prosta pomyłka, którą wychwyciłby pierwszy lepszy redaktor, ma opłakane skutki. W tym przypadku oznacza, że autor nie wie, o czym pisze. Pisze bowiem o kobietach, a nie wie, że podwiązek nie nosi się do rajstop. Podwiązki służą do podtrzymywania pończoch, bo pończochy kończą się w górnej części uda i trzeba je czymś przytrzymać, żeby nie zsuwały się z nóg. Rajstopy kończą się w pasie. Gdyby opisana kobieta miała „podwiązkę  wieńczącą (czyli kończącą, por. koniec wieńczy dzieło) rajstopy”, to miałaby ją na wysokości pępka. W dodatku nie wiadomo po co, bo rajstop nie trzeba dodatkowo podtrzymywać. Obecnie pończoch też już zresztą nie, bo teraz używa się samonośnych. Podwiązka, z użytecznego elementu garderoby, stała się jedynie symbolem, gadżetem ślubnym albo erotycznym. Ale w żadnym przypadku nie zakłada się jej do rajstop. Playboy by o tym wiedział. A skoro nie wie, to nie wie nic o kobietach. Trudno się dziwić, że o ich psychice nie ma pojęcia, skoro nawet kobiece ciało jest dla niego tajemnicą. Przestał być wiarygodny. Całkowicie.

Potem mamy jeszcze kolejną wpadkę: „ Słyszałem, że chce się pani czegoś dowiedzieć o Werfrandzie... – Adam uśmiechnął się delikatnie i pocałował ją w rękę”. Akcja toczy się (wnioskując z imion i nazwisk postaci) na bliżej niesprecyzowanym Zachodzie. Tam nie obowiązuje nasz żenujący, sarmacki obyczaj całowania obcych kobiet po rękach, ot tak, dla zasady. U nas też już, na szczęście, zanika. I dobrze, bo to nic przyjemnego – być całowaną przez obcych facetów, bo tak wypada i wszyscy tak robią. Gdyby Adam tak uczynił, to dziennikarka by pomyślała, że zwariował. I miałaby rację.

Są jeszcze inne, typowo językowe błędy – tutaj wystarczyłaby zwyczajna korekta, ale widocznie jej nie było. „...którą sukienkę ubrać?” Ubrać można choinkę, sukienkę się wkłada. Albo można ubrać się w sukienkę. „Awansowali go w drabinie dziobania” – odsyłam do słownika frazeologicznego, hasło: kolejność dziobania. „Targ został dobity”. Nie zawsze można sobie pozwolić na zmianę strony czynnej („dobić targu”) na bierną. Redaktor wytłumaczyłby, dlaczego. I sporo zdań ewidentnie nieprzeczytanych ponownie po poprawkach, na przykład  „Co się stało - Karin rozczulił widokiem jego bezradności”.

Ale mimo wszystko, pewną prawdę o życiu, zwłaszcza o relacjach damsko-męskich w dzisiejszym  świecie autor, moim zdaniem, uchwycił. Obawiam się jednak, że zrobił to niechcący.

Ciernik: A może wcale nie? Ta kreacja jest przecież konsekwentna. Są tacy ludzie.

Pokrzywnica: Tak, zabawa w podwieczorek dla lalek jest, niestety, prawdziwa. Ale nie wiem, czy w tej książce faktycznie chodziło o to, żeby ją ukazać. Przecież gdyby rzeczywiście chcieć, to można by o tym napisać bardziej wprost, ostrzej, boleśniej.

Ostatnio często natykam się w necie na wpisy mężczyzn o tym, że kobietom chodzi tylko o portfel, że powodzenie kobiety zależy wyłącznie od tego, czy jest ładna, a powodzenie mężczyzny od tego, czy ma pieniądze. I to jest samospełniająca się przepowiednia: chcesz kobiety ślicznej i tylko ślicznej? Tylko takie zauważysz. Posadzisz je wokół siebie jak dziewczynka lalki. I będziesz im nalewał udawaną herbatę z plastikowego czajniczka. A one stuprocentowo potwierdzą twoją wizję świata, bo dla nich rzeczywiście będzie się liczył twój portfel. Nie po to zredukowały się do lalek, żeby nic z tego nie mieć. Muszą dostać pieniądze. A wiesz dlaczego? Bo bycie śliczną kosztuje. Kosmetyki kosztują (obejrzyj sobie kiedyś na YT, jak się robi makijaż, skąd się biorą te śliczne oczka, te gładkie policzki), godziny na siłowni (ten zgrabny brzuszek) kosztują, te koronkowe bluzeczki, w których one tak ponętnie wyglądają, też kosztują. I to wszystko pochłania czas. Masę czasu, więc na dbanie o nic innego (na przykład o mózg) już go nie wystarcza. Zresztą to by była chybiona inwestycja, bo mózg cię przecież nie interesuje. Po co lalce mózg? Zatem kobieta, którą sobie wybierzesz, będzie lalką. I ciebie musi być stać na jej utrzymanie. Coraz więcej ludzi bawi się w taki podwieczorek i myślą, że coś wiedzą o świecie. Tak naprawdę nie wiedzą nawet, jak wygląda podwiązka. To działa w obie strony, bo kobiety tak samo niewiele wiedzą o mężczyznach. Zresztą mężczyźni sami o sobie też nie. Nie mają czasu o tym myśleć, bo zarabiają pieniądze, żeby kupić lalki.

Tymczasem poza pokojem dziecięcym istnieje świat i toczy się życie. Trzeba jednak mieć odwagę, żeby otworzyć drzwi. Buce płci obojga jej nie mają. Wolę już tchórzy, którzy potrafią uczciwie powiedzieć: wiem, że istnieje świat za moimi drzwiami, ale boję się tam pójść, niż nadętych Werfrandów, którzy wygłaszają swoje pseudomądrości o życiu, pozostając do śmierci na poziomie przedszkolaka.

Valeria Lukyanova: „Wszystkie kobiety będą wyglądały JAK JA

Ciernik: Trafiłem na jeszcze ciekawszą wersję tego, o czym piszesz. Taka historia z życia wzięta: bogaty koleś sponsorował kobiecie, z którą zaczął się spotykać, terapię, żeby mogła poukładać swoje... życie? Popatrz: niby mamy dbanie o mózg, ale czy to również nie jest z jego strony inwestycja? Czy to nie jest układ? Ponaprawiaj sobie głowę za moje pieniądze albo do widzenia. Nawet jeśli to nie zostało wypowiedziane wprost, to przecież o to właśnie chodzi!

Problemem w tym wszystkim jest brak akceptacji, a nawet nieumiejętność zauważenia tej drugiej osoby, przebicia się poza swoje wyobrażenia o tym, jaka ona powinna być. Nie jesteś partnerem, jesteś dodatkiem do mojego świata, meblem, elementem, który w każdej chwili mogę wymienić na inny. Co to za różnica, czy mówimy o drogich kosmetykach i karnetach na siłownię, czy o drogim uczestnictwie w kulturze wysokiej i bilecie do opery? Jak dla mnie – żadna.

Pokrzywnica: Akceptacja, mówisz... Tylko żeby zaakceptować kogokolwiek, musielibyśmy najpierw przyznać, że świat to coś więcej niż różowy pokoik zabaw, a inni ludzie to nie plastikowe figurki, które mają służyć naszej przyjemności. Życie to nie jest udawany podwieczorek. Jeśli jednak jestem bucem (albo panią buc) to tego właśnie przyznać nie potrafię. Jedyne odkrycie, jakiego jestem w stanie dokonać, to: Och, jak to? Za zabawki trzeba płacić? Cóż za niesprawiedliwość! I głoszę z nadętą miną tę swoją rzekomą wiedzę o życiu, siedząc do późnej starości na puchatym dywaniku w pokoiku  własnych wyobrażeń i oczekiwań. Samotnie. Bo buc nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by otworzyć drzwi.

I taki właśnie jest Werfrand. Słaby bohater, książka irytująca, ale… jest o czym myśleć po lekturze.