piątek, 28 lutego 2014

Bartosz Libuda „Drugie życie Anny”

Upolowane:  Bartosz Libuda „Drugie życie Anny”, e-book

Pokrzywnica: Bardzo łatwo było schrupać tę zdobycz, ale bardzo trudno ją omówić bez spojlerowania.

Ciernik: Fakt. Ale to chyba nie jest książka, której spojler mocno zaszkodzi.

Pokrzywnica: Zaszkodzi. Wiesz, ja czytając, zwracam zazwyczaj uwagę na różne rzeczy: na klimat, konstrukcję, główną myśl, język… Ale przy „Drugim życiu Anny” wszystko (nawet przegapione przez korektę błędy, których tam, niestety, troszkę jest) usunęło się w cień, bo zafascynowała mnie fabuła. Rzadko mi się zdarza, że z takim zainteresowaniem czekam na to, co będzie dalej. Byłabym rozżalona, gdyby ktoś mi to przedwcześnie powiedział.

Ciernik: Cóż, w takim razie musimy tak bulgotać i świergotać, żeby nic nie powiedzieć!

Pokrzywnica: Spróbujmy. Postacie. Relacje. Decyzje. To są trzy asy tej powieści. Jest czwarty?

Ciernik: Emocje. Bardzo mnie ta książka poruszyła, zwłaszcza opisy życia po utracie bliskich osób - te wpadki umysłu, który nie może uwierzyć w rzeczywistość, bo zostaje brutalnie obudzony ze snu. We śnie wciąż jeszcze jest tak jak powinno być, jak było dawniej, ale nagle jak piorun spada  świadomość nieodwracalnego – ta osoba nie żyje…

Pokrzywnica: Mnie uderzyła podana w podtekście (chwała autorowi, że nie wprost!) problematyka poczucia winy. Tam wszystkiemu winni są mężczyźni! Zawsze. Kobieta może mieć wieloletni romans, wręcz „drugiego męża” i jest usprawiedliwiona. Winny jest „ten drugi”, nie ona. Natomiast mężczyzna, który wplątał się z powodów zawodowych w jednorazową (i niemiłą w gruncie rzeczy) przygodę erotyczną, jest oskarżony, potępiony i skazany. Tak jakby to było jednoznaczne i oczywiste. Cokolwiek zrobią kobiety, wina i tak leży po stronie mężczyzn.

Ciernik: Czy nie tak jesteśmy wychowywani? Mężczyzna ma być tym, który decyduje. A jeśli decyduje, to ponosi odpowiedzialność. Kobiety w świecie Bartosza Libudy (ale przecież w naszej rzeczywistości często też) albo się bezwolnie poddają, albo jeśli już decydują, to tak, żeby mężczyzna myślał, że to jego decyzja. Tu jest ogromne pole do manipulacji, do wykorzystywania cudzego poczucia winy do własnych celów. Taki wmanipulowany mężczyzna (wmanipulowany niekoniecznie nawet przez konkretną kobietę, tylko generalnie przez wzorzec kulturowy) może zostać przygnieciony poczuciem winy, a nawet całkowicie przez nie sparaliżowany.

Pokrzywnica: Czytałam niedawno artykuł o samobójstwach. Napisano, że 80% samobójców to mężczyźni. I że najczęściej zabijają się dlatego, że nie są w stanie spełnić społecznych oczekiwań. Nie potrafią dostosować się do wzorca mężczyzny silnego, który zawsze sobie poradzi i zawsze zdecyduje właściwie. I to Bartosz Libuda pokazał – że nadmiar poczucia odpowiedzialności, absurdalnie wielkie poczucie winy z powodu nieswoich decyzji może zabić. A warto pamiętać i o tym, że ograniczanie decyzyjności kobiet być może i uwalnia je od części poczucia winy, ale wcale nie uszczęśliwia. Odczłowiecza je.

Ciernik: One tak naprawdę są decyzyjne, tylko negatywne konsekwencje nie uderzają w nie aż tak mocno.

Pokrzywnica: Za to uderzają w dzieci, które żadnych decyzji nie podejmowały. Dorośli angażują się w te pogmatwane relacje na własne życzenie.  W ogóle wydaje się, że na tym polega, według  autora, dorosłość: na nieuniknionym uwikłaniu w łańcuchy świństw czynionych przez nas innym i odwzajemnianych. W tej książce, poza dziećmi, nie ma tak naprawdę ani jednej postaci, która zachowywałaby się w stu procentach uczciwie. A większość z nich postępuje na dodatek irracjonalnie – podejmują dziwaczne decyzje na niedorzecznych podstawach, bronią straconych pozycji, walczą w imię jakichś wydumanych idei, jak zakład o to, czy czyjaś córka „się puści”, czy też nie… I przez to bohaterowie „Drugiego życia Anny” są tyleż absurdalni, co… prawdziwi. Nie rozumiem ich tak samo, jak nie rozumiem prawdziwych ludzi i fascynują mnie tak samo, jak prawdziwi.

Ciernik: Autor pokazał też bardzo ciekawą rzecz: miłość erotyczna, życiowa pasja i codzienne życie nie muszą być w pakiecie. Czasami zdarza się tak, że można to realizować tylko z różnymi osobami.

Pokrzywnica: Tylko że wtedy, dążąc do pełni samorealizacji, narażamy się na potępienie społeczne i poczucie winy. Albo musimy z tego marzenia o pełni zrezygnować. Co wybrać? Myślę, że umiejętność dokonywania takich wyborów i przyjmowania konsekwencji świadczy o prawdziwej dorosłości, ale bohaterowie książki Bartosza Libudy nie są tego świadomi. Nie patrzą ani wystarczająco daleko, ani wystarczająco odważnie.

Ciernik: Ciekawe, czy w czasach, w których toczy się ważna część akcji, czyli w PRL-u, takie dorosłe wybory były w ogóle możliwe? Kiedy autor wracał do tamtej epoki, przypominały mi się książki wydawnictwa „Pies Łańcuchowy”. Sporo lat już upłynęło od upadku komuny, a wciąż jesteśmy nią przesiąknięci. Straszne.

Pokrzywnica: Muszę przyznać, że bardzo ładnie autorowi wyszły te powroty. Ale czy naprawdę bohaterowie nie mieli wyjścia? Nie mogli podjąć innych decyzji? W życiu Kamila nie ma ani jednej relacji międzyludzkiej, która nie byłaby uwikłaniem. Jedynie z kotką Krową udaje mu się stworzyć zdrową więź. Czy to wina okoliczności, czy też on po prostu nie potrafi budować nietoksycznych związków z ludźmi?

Ciernik: Moim zdaniem dla niego jest już za późno. To stracona dusza. On od razu traktuje wszystko z poziomu handlu – opłacalności, winy, wykorzystania. Może miałby szansę, gdyby spotkał kobietę taką jak Krowa. Nie wiem, jak musiałaby zachowywać się kobieta podobna do kota-znajdy, ale gdyby miała w sobie coś takiego, to on może dałby radę nawiązać z nią kontakt. Taki prawdziwy.

Pokrzywnica: Hm. Krowa nocą włazi na Kamila i nie daje mu spać…

Ciernik: Właśnie. Właśnie! A warto jeszcze dodać, że w końcówce „Drugie życie Anny” wyciąga z rękawa piątego asa – groteskę. Niepostrzeżenie robi się coraz bardziej absurdalnie (w dobrym znaczeniu tego słowa), aż w końcu odjeżdżamy całkiem w ostrą psychodelię à la „Barton Fink” (scena w hotelu!). Bardzo sprawnie autor nas w to dziwactwo wciąga, jestem pełen podziwu.

Pokrzywnica: To prawda. A najlepsze, że do końca mamy poczucie, że to wszystko jest takie… prawdziwe.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Popatrz na mnie, ptaku - zabawa Nemesis

Zwierzęce zabawy literackie: Popatrz na mnie, ptaku - realizacja


Nemesis zabawiła się w „Popatrz na mnie, ptaku” i odkryła obecność patrzącego ptaka ukrytego wewnątrz człowieka. Co zobaczył ptak, patrząc w lustro?


Patrzę... Tonę, tonę! Ja, a wszystkie wymiary mojej postaci zajmują one, i faktura, i cienie i trójwymiarowość – wszystko tonie w uderzającej powodzi kolorów, a mówią mi, że to ja w tamtym źródle, ja. Jakże to, ja? Niemal się nie wynurzam, puchnę i kurczę się od milionów cętek w najróżniejszych odcieniach, ja w tej jesiennej feerii barw, ja, w milionach subtelności dalej szary, bardziej szary niż miasto pokryte orgią ciepłych cieni, w których kąpało się światło.

Popatrz na mnie, bo lustro mówi, że to ja. W tej orgii kolorów, ze zbombardowanymi zmysłami, tylko ruch odróżnia mnie od świata, w którym tonę. To ja – ja żyję, w przeciwieństwie do tła. Patrz i zauważ mnie, tak bardzo tego potrzebuję, a nie mam niczego czym mogłobym cię zainteresować.

Popatrz, jak głodne jestem twojego zachwytu. Zamknij mnie, choćby w więzieniu akceptacji, ale zauważ. W dzikości dzisiejszego świata wszystko, co ci podają, jest piękniejsze niż żywe i autentyczne, bo tego piękno jest opłacone. Moje dane jakże skąpo, jakże darwinowsko minimalistycznie, popatrz! I miej świadomość mojego tutaj istnienia. To boli – nie istnieć w twojej świadomości. Boli nawet nieczucie bólu.

Czemu nie patrzysz…? Kiedyś, gdy jeszcze nienawykłe byłoś do takiej mnogości barw, gdy ci robiło różnicę, co widzisz i jak to wygląda, a nie tylko: co oznacza, umiałoś wnioskować i wiedziałoś, czego chcesz a czego nie, do czego dążyć i na co pracować. Teraz został ci proces, ale nie ma celu – odwrotnie niż z kolorami, teraz wiesz, co oznaczają, nie czując nawet, jak to wygląda. Takie to piękne… otwórz się i wyjdź z potrzeby upraszczania, nie musisz być takie, jak oni, nie musisz być ślepym automatem do funkcjonowania, ich cel nie musi być twoim celem. Czemu nie kochasz, skoro możesz kochać?

Marnowanie energii, tak wiem, po co robić cokolwiek, co nie podtrzymuje procesów życiowych, po co robić więcej, niż od ciebie oczekują. Gdy masz rodzica wyznaczającego ci ścieżkę, zbędnym jest potrzeba bycia rodzicem. Bez autonomii możesz cieszyć się poczuciem bezpieczeństwa i nie musisz dawać poczucia bezpieczeństwa nikomu. Ale poza tobą, czy sądzisz, że możesz być tylko dla samego siebie? Pomyśl o tych, którzy bez twojej uwagi się nie narodzą.

Tak jak ja. Ja zamknięte jestem w swojej osobie, a przez to nie mogę stać się tobą, by zmusić cię do patrzenia na mnie. Duszę się, choć chłonę. Nie słychać mnie, choć krzyczę. Nic nigdy nigdzie dla nikogo nie będę znaczyć, jeśli tu i teraz tylko ty, jeszcze niezdławiony nadmiarem kolorów, nie dostrzeżesz mojego istnienia.

Milczysz. Tak jak milczy szara głębia na tle orgii saturyzowanej płaskości.

wtorek, 18 lutego 2014

Hannibal Smoke „Emplarium”

Upolowane:  Hannibal Smoke „Emplarium”, e-book (papier podobno też był, ale się skończył)

Ciernik: No i co powiesz na tę zdobycz o tytule, który wciąż wylatuje mi z głowy?

Pokrzywnica: Chyba nie umiem czytać kryminałów. W ogóle nie wiem, co mnie w nich powinno kręcić. Wiem tylko, że nie kręci. Cóż, widocznie blokada jakaś…

Ciernik: Ale to przecież wcale nie jest kryminał! To miał być, zgodnie z zapowiedzią na stronie księgarni, „magiczny kryminał”, ale jest coś całkiem innego.  Jakiś… romans z elementami sensacji i  szczątkami fantastyki. Prawie czterysta stron napisanych przez kobietę dla kobiet…

Pokrzywnica: Jaką kobietę? Chyba sobie cierń w oko wbiłeś! Autor – Hannibal Smoke (a trzeba go odróżnić od bohatera Hannibala Smoke’a) to jest bardzo sympatyczny pan w okularach, nie żadna kobieta! Ale magii to w „Emplarium” rzeczywiście nie ma. Jest intuicja. Taką magią, to i ja dysponuję…

Ciernik: No to jestem w szoku. Nie, to niemożliwe. Ja po prostu nie wierzę, że autor płci męskiej naprawdę stworzył tak wyidealizowanego bohatera! Ten Smoke nie ma przecież ani jednej wady! Nigdy nie traci zimnej krwi, niczego się nie boi, każdego jest w stanie zagadać i z każdym się dogadać, czyta w myślach, jest szarmancki, wszystkie laski na niego lecą, bez względu na wiek, rasę, wyznanie i dochody, a on z nimi (jeśli tylko mu się akurat chce) umie rozmawiać na każdy temat, łącznie z dokładnym opisem swych stanów emocjonalnych i innych drgnień duszy… Uff! Pewnie jeszcze odróżnia i potrafi nazwać wszystkie odcienie zieleni! I jak to: nie ma magii? A ten incydent z Robertem, który potknął się o własne nogi, gdy tylko Hannibal wyciągnął w jego stronę dłoń, niczym Kaszpirowski?! Adin, dwa… i łup!

Pokrzywnica: Oj, czepiasz się! To taki Bond, tylko trochę inny.

Ciernik: Bond czarował bronią palną, a nie samymi palcami!

Pokrzywnica: Ale bohater Hannibal Smoke (nie mylić z autorem Hannibalem Smoke’em) nie czaruje, tylko przewiduje! On ma intuicję! A Ty się dziwujesz jak ten baca: Prorok jaki, czy co? A pamiętasz tego serialowego… jak mu tam… Franka Blacka, co umiał się wczuć w mordercę i miał wizje? No, to tu jest podobny bohater, tylko on ma wizje przyszłości z krótkim terminem ważności – takie, że się ktoś potknie, na przykład. Długoterminowych nie może mieć, bo wtedy kryminał byłby się... unonsensownił. Ale bohater z intuicją, wcale nie paranormalną, tylko taką ciut, odrobinkę większą, niż inni... A mów, co chcesz. Mnie się ten pomysł podoba. Natomiast co do wątków romansowych to ja mam poważne podejrzenia, że tu autor się świetnie bawił, strojąc sobie żarty z czytelników. A raczej z czytelniczek...

Ciernik: Podejrzewasz, że stroił sobie żarty? Hm. A skąd te podejrzenia? Czyżby podszept intuicji?

Pokrzywnica: Jak będziesz taki złośliwy, to mi intuicja zaraz podpowie, że się potkniesz na prostej dro… eeee… w zimnej wodzie! Zobacz: Hannibal Smoke napisał powieść sensacyjną, nie? Z bohaterem, który się nazywa Hannibal Smoke i przypomina Bonda (wyposażonego w ponadnormatywną intuicję). A jeden z Wielkich Nieobecnych bohaterów tejże powieści jest kim? Pisarzem! I to nie byle jakim! Jest autorem romansów uwielbianym przez kobiety! Ale główny bohater tych powieści nie cierpi, nie rozumie. Za to przydarzają mu się te romanse w ilościach niemalże hurtowych... Czy Hannibal Smoke (autor) nie bawi się tutaj, puszczając wodze zuchwałym fantazjom na własny temat? I czy nie robi tego, chichrając się zarówno sam z siebie, jak i z czytelniczek romansów?

Ciernik: A nie zastanowiła Cię budowa rozdziałów? W klasycznej sensacji/kryminale mamy krótkie rozdziały. Idealnie jest, gdy kończą się, jak u Dana Browna, cliffhangerami.  Następuje nagłe zawieszenie akcji w sytuacji pełnej napięcia. Czytelnik nie może wtedy odłożyć książki, zanim nie dowie się, co było dalej. W „Emplarium” też są takie krótkie rozdziały, ale wygląda to tak, jakby autor wziął długi tekst i podzielił go na chybił-trafił. Czasami rozdział kończy się w połowie dialogu, bez ładu i składu! Przyznaję, że gdy to zobaczyłem, przyszła mi  do głowy myśl, że może autor robi sobie jaja.

Tylko że z tą kpiną w „Emplarium” jest tak, jak z najbardziej obśmianym teledyskiem ostatnich kilkunastu miesięcy, czyli z klipem Nataszy Urbańskiej. Ten żart nie został wystarczająco mocno zaakcentowany, więc wielu widzów postanowiło na wszelki wypadek potraktować utwór śmiertelnie poważnie i… okrutnie wykpić.

Pokrzywnica: To prawda. „Emplarium” na początku skrzy się humorem, co od razu sygnalizuje konwencję i odpowiednio nastraja, ale potem ten humor gdzieś znika. Zostaje już tylko zabawa schematami, a to już nie dla każdego będzie czytelne. Szkoda mi tego było – że autor zaczął naprawdę zabawnie i potem o tym zapomniał.

Ciernik: Czy to jest zabawa schematami? Schematem to się ładnie Karolina Wilczyńska zabawiła. Tutaj mamy zmieszanie dwóch schematów, co nie wyszło na dobre ani jednemu, ani drugiemu. Na szczęście autor jest całkiem niezły warsztatowo. Dialogi (no, może poza tymi romansowymi) też są całkiem zgrabne.

Pokrzywnica: A do jakiego finału to wszystko prowadzi! Do takiego, który rozwala i kryminał, i romans. W dodatku po tych wszystkich „zmyłkach” i odkryciach że „każdy ma swój sekret” to rozwiązanie staje się przewidywalne, bo… jedyne możliwe. Jeśli to nie jest kręcenie piruetów na tafli schematu, ba, dwóch schematów, to ja nie mam pojęcia, co to jest. Na pewno nie obiecywana „powieść magiczna”. Chociaż bohater z intuicją – to jest niezły pomysł na historię magiczną, ale wtedy musiałoby to wszystko iść w innym kierunku, nie tak rozrywkowo, tylko bardziej serio i z większym naciskiem na nastrój, bo z tym jest w „Emplarium” mizernie. No i w porządnej powieści nie powinny pojawiać się kwiatki w rodzaju „ubrać płaszcz” czy „wywieźć kogoś w pole”. Ale błędów było, na szczęście, niewiele jak na prawie czterysta stron. Naprawdę, nie jest tak źle.

 

poniedziałek, 10 lutego 2014

Wojtek Kurtyka „Chiński maharadża”

Upolowane: Wojtek Kurtyka „Chiński maharadża”, papier

Ciernik: Wojciech Kurtyka, unikający rozgłosu wybitny polski wspinacz, alpinista i himalaista, nareszcie napisał książkę, a wydawnictwo Góry Books ją wydało. Bardzo ładnie wydało. Połknąłem „Chińskiego maharadżę” momentalnie i najadłem się jak chyba nigdy dotąd. Tobie smakowała?

Pokrzywnica: Bardzo. Mądra, treściwa i na dodatek pyszna książka. Zadziwiające, że tak łatwa w odbiorze, a tak dużo pozostawia po sobie w umyśle odbiorcy.

Ciernik: Momentami przypomina trochę naszą pierwszą zdobycz: „Mężczyzn bez przyczepności” Marcina Osikowicza. Tak samo bezkompromisowo męska i z podobnym podejściem do życiowej pasji – u Osikowicza to były wyścigi motocyklowe, u Kurtyki – oczywiście wspinaczka.

Pokrzywnica: Hm. Właściwie to nie wiem… czy tak samo męska. Nie wiem też, czy tak samo bezkompromisowa. Przecież i tu, i tu pojawiają się  kompromisy (albo raczej: nieudane próby kompromisów). Natomiast co do męskości: książka Marcina Osikowicza rzeczywiście była męska. Ale „Chiński maharadża” to jest opowieść ludzka. „Mężczyźni bez przyczepności” to nie była książka tylko o jeżdżeniu na motorze, ale o jeździe przez życie, gdy się jest mężczyzną. A Wojtek Kurtyka nie napisał tylko o czepianiu się skał, ale o wczepianiu się w samą istotę życia. To jest tak uniwersalne, że podział na mężczyzn i kobiety traci sens. Koszmar senny, w którym pojawia się „Coś jakby żywy wewnętrznie cień lub plazma, albo powiedzmy jeszcze piękniej: jak rozpostarty w przestrzeni dżem” jest doświadczeniem ogólnoludzkim. Demoniczny Dżem – tę niemożliwą do określenia, a tym bardziej do pokonania, kwintesencję zła – i strach przed nim znamy wszyscy. I wszyscy mu się przeciwstawiamy. Każdy po swojemu. Chyba tylko ludzie w głębokiej depresji przestają to robić.

Ciernik: Ale bezkompromisowe dążenie do, jakby nie było, abstrakcyjnego celu, podporządkowanie życia czemuś niebezpiecznemu i w dodatku niepraktycznemu – to jest męskie! Kobiety jednak nieczęsto robią takie rzeczy. Wolą twardo stąpać po ziemi. Pamiętają imiona swoich dzieci i daty ich urodzin.

Pokrzywnica: Bo w życiu większości kobiet jest taki czas, krótszy lub dłuższy, kiedy bezkompromisowo podporządkowują życie dzieciom. I w tym czasie pamiętają, owszem, imiona dzieci, ale zapominają swoje własne. Dzieci to sport ekstremalny większości kobiet. Niektórym to wystarcza i nie ciągnie ich do innych mocnych przeżyć. Ale są i takie panie, którym potrzeba czegoś więcej i  w ten tradycyjnie rozumiany sport też się angażują. Albo w karierę.

Ciernik: I wtedy dopada je Dżem – zestaw impulsów wprost z gadziego umysłu, instynkt, który ma nas  chronić, więc nakazuje zwolnić, wycofać się, uciec. U Osikowicza to właśnie Dżem kazał motocykliście hamować przed zakrętem. Ale jeśli zawodnik chce wygrać, nie może temu podszeptowi ulec.

Pokrzywnica: Ten typowo kobiecy Dżem jest w ogóle dziwny. Siedzisz w jego środku, jak w oku cyklonu. Jeśli jesteś w ciąży i masz urodzić dziecko, to czeka na ciebie wielka góra do zdobycia. I zdobyć ją musisz, nie możesz się cofnąć, bo po prostu nie ma fizycznie takiej możliwości. Dżem działa na korzyść dziecka, ciebie już nie chroni. Dzieje się to, co musi się dziać. Przez tysiące lat to „dzianie się” oznaczało duże prawdopodobieństwo, że umrzesz. I nic nie możesz na to poradzić. To jest zarazem i trudniejsze, i łatwiejsze niż przejście Abazego. Abazy wymaga jednak decyzji. Ba, żeby jednej! Wymaga ciągłego, nieustannego potwierdzania decyzji. Od pierwszej myśli: wejdę tam aż po ostatni krok. I też możesz umrzeć. Ale jednak będzie to w jakimś stopniu twoim wyborem. Zaryzykowałeś. Wybrałeś to. Wciąż musisz wybierać, nic się nie stanie bez twojej woli, jak w przypadku rodzącej kobiety.

Ciernik: Nie jestem pewien, czy chcę jeszcze raz rozważać kwestię wyboru. Już przy „Mężczyznach bez przyczepności” mieliśmy odmienne zdanie co do wolnej woli przy tego rodzaju wyzwaniach. Zostawmy to. Przyjmijmy, że jakaś część bohatera zadecydowała, mniejsza z tym, czy to było świadome, czy nie, że chce przejść Abazego.

Tak po prostu jest. Niektórzy żywcują Maharadżę, inni ryzykują życie na torze wyścigowym, a jeszcze inni sklejają modele albo kolekcjonują baranie bobki. To nie jest najważniejsze: co robisz. Najważniejsze jest: jak to robisz. Co ci to daje, czy przekraczasz przy tym siebie, czy rośniesz dzięki temu we własnych oczach. Czy może jednak malejesz i popadasz w zgorzknienie…

Pokrzywnica: A pamiętasz, co mówiłeś podczas naszej pierwszej dyskusji? Mówiłeś wtedy, że wyścig też jest ważny. „Gdyby nie chodziło o zwyciężanie, to nie powstałyby wyścigi. Wszyscy robiliby tak, jak jeden ze wspomnianych w książce bogaczy – wynajmowaliby fachowca, który nauczyłby ich jak przejechać okrążenie poniżej 1:40 min. Jednak mamy tutaj przeciwników, a więc o pokonanie przeciwników również chodzi”.

Przy książce Osikowicza można było jeszcze mieć wątpliwości. Przy „Chińskim maharadży” już nie. Bo tutaj mamy wyraźnie ukazane dwie postawy: podejście „wyścigowe”, czyli „wiarę w cyfrę” Cadyka Pitełe i podejście bohatera, a zarazem narratora, którego mamy prawo uznać za porte-parole autora.

Ciernik: Zgadza się. Pierwowzorem Cadyka Pitełe był Piotr Korczak, zwany Szalonym, również ikona polskiej wspinaczki. Urodził się niespełna dwadzieścia lat po Kurtyce, a w latach 80. i 90. rzeczywiście był wybitnym fachowcem „od cyfry”. Do teraz wytyczone przez niego drogi to absolutne i bezdyskusyjne klasyki, nawet jeśli nieco spreparowane, na co pozwalała ówczesna etyka wspinaczkowa. „Chińskiego  maharadżę” można czytać jako polemikę z tezami Korczaka zaprezentowanymi w tekście podsumowującym jego filozofię wspinania, o jakże wymownym tytule: „Przeciw tradycji”. Kurtyka streszcza ją w trzech słowach: „Cyfra jest najważniejsza”. W 2011 roku powstał film Marcina Koszałki o Szalonym, zatytułowany „Deklaracja Nieśmiertelności” (tak nazywa się również skrajnie trudna droga wspinaczkowa poprowadzona przez Korczaka w 1992 roku w Jaskini Mamutowej).



Pokrzywnica: A podejście Kurtyki opiera się na…?

Ciernik: Na miłości. Na miłości do tego, co się robi, a nie na parciu na tę „sukę cyfrę”. Nieważne, co robisz, ale jak to robisz. Alex Lowe, jeden z najlepszych himalaistów świata, powiedział: „Najlepszym wspinaczem jest ten, kto czerpie z tego najwięcej radości”. A czerpać radość można tylko wtedy, gdy kocha się wspinanie, a nie podchodzi do niego instrumentalnie, traktując je przede wszystkim jako metodę na dowartościowanie się. Jest różnica między koncentracją na procesie, a koncentracją na celu. „Parcie na cyfrę” to koncentracja na celu, a tymczasem, paradoksalnie, skupienie się podczas wspinania na procesie pozwala wspinać się o wiele lepiej, dzięki czemu robi się lepszą cyfrę. Przy takim podejściu tak czy inaczej wygrywasz, niezależnie od tego, czy jesteś w stanie robić drogi o trudności V, czy VI.5.

Pokrzywnica: Wojtek Kurtyka pisze: „Cyfra jest podstępną alfonsicą, która w zamian za miłość naszego życia podsuwa ponętną kurwę – sławę. Ta dziwka czyni z nas widma pożądające jedynego ścierwa – uznania i zaszczytu. Wprawdzie ścierwo-zaszczyt karmi widmo, lecz głodu nie syci. W ten sposób obsuwamy się w wyścig wygłodzonych szczurów. Zatracamy się w durnym złudzeniu, że jesteśmy warci tyle, co wyłudzony od świata zaszczyt. Oto poklask, a poczucie własnej wartości nadyma się. Oto krytyka, a zraniona duma gorliwie szuka imponującej cyfry i kombinuje, jak korzystnie sprzedać miłość naszego życia. No i proszę, handlujemy własnymi duszami, a sztuka przestaje być sięganiem do gwiazd i staje się kupczeniem”.

I trzeba tu dodać jeszcze coś. Cyfra zawsze zdradzi. Prędzej czy później pójdzie za kimś innym. Miłość naszego życia trwa przy nas do końca. Tylko co, jeśli jej nie znaleźliśmy, nie odkryliśmy? Co, jeśli nie kochamy niczego? Co wtedy? Zostajemy sami, wydani na pastwę Dżemu? A może, jeśli nie ma przy nas miłości naszego życia, to lepiej, żeby była dziwka, niż nikt?

 

http://blogroku.pl/2014/kategorie/chil-ski-maharadlza,ce9,tekst.html

czwartek, 6 lutego 2014

Jej przestrzeń, jego przestrzeń - zabawa Ithilhin

Zwierzęce zabawy literackie: Jej przestrzeń, jego przestrzeń - realizacja


Ithilhin zabawiła się w „Jej przestrzeń, jego przestrzeń”. Popatrzcie, jak opowiedziała o uczuciach, wykorzystując kubki, koce i szczoteczkę do zębów.

Poranki nie są łatwe. Zwłaszcza kiedy nocuję u niego. Zazwyczaj, żeby oprzytomnieć, potrzebuję dużego kubka czarnej i mocnej kawy. Białego, grubego kubasa wypełnionego po brzegi. Lubię usiąść w kuchni otulona w miękki, czerwony szlafrok, oprzeć stopy w puchatych kapciach o drugi stołek i delektować się gorącym napojem, patrząc przez okno na niebo.

Nic z tego. Każdego wieczoru Piotr, z uporem godnym lepszej sprawy, odnosi szlafroki do łazienki i wiesza równo na przeznaczonych do tego wieszakach: mój po lewej, swój po prawej. Do tego poprawia ręczniki, żeby równo wisiały, chowa moją szczoteczkę do kubka w szafce i ustawia mi kosmetyki na półeczce, którą dla mnie wyznaczył, chyba według kolejności używania. Albo według kolorów, jeszcze nie rozgryzłam tego systemu. Więc po przebudzeniu, zanim po odwinięciu się z kołdry dotrę do łazienki, odnajdę szlafrok i szczoteczkę, jestem tak wściekła, że na siedzenie i podziwianie widoków nie mam już ochoty. A on się dziwi, że nie lubię zostawać na noc. Potem wcale nie jest lepiej, bo przez ten jego obsesyjny porządek nigdy nic nie mogę znaleźć w wielkiej kuchni i jeszcze większej lodówce. Wszystko poukładane na odpowiednich półkach – jak to spamiętać? Niby nic trudnego, szybkie śniadanie, kanapka z serem, masłem, ogórkiem i musztardą – ale jak położę to potem nie na miejscu, to przez trzy kwadranse jest afera połączona z wykładem i prezentacją. Jasne, mogłabym zapamiętać w końcu, ale na litość, po co?! Nasze dzieci też będzie tak terroryzował? Będzie je przekonywał, że misie muszą być w odcieniach szarości, bo inaczej do tapety nie pasują? Że muszą stać na półce w kolejności alfabetycznej? W życiu.

Zaprosiłam go kiedyś na kolację do siebie. Do mojego przytulnego pokoju z kuchnią. Zamiast kroić warzywa na sałatkę, ustawiał mi przyprawy we właściwym porządku. Układał sztućce w szufladach. A potem przez pół nocy składał moje koce. Mam mnóstwo koców, kolorowych, puchatych, dużych. Cienkie i grube, z frędzlami, gładkie, ażurowe, wełniane. Uwielbiam się w nie owijać, zmieniać nakrycie na sofie kilka razy dziennie, układać koce w piramidkę pod ścianą. Ale jednego nigdy z nimi nie robię – nie składam ich obsesyjnie w idealnie równe prostokąty. I nie zadaję sobie pytania, którą półkę w szafie na nie przeznaczyć. Ledwo mieszczą się tam moje ubrania, gdybym miała włożyć koce, musiałabym wyjąć wszystkie ciuchy. I przerobić balkon na garderobę. Oczywiście u Piotra nie ma problemów z miejscem, bo jego mieszkanie jest przestronne, a sama łazienka – większa od mojego salonu. Ale on ma tylko dwa eleganckie, tartanowe pledy.

Definitywnie musimy się rozstać. To nie ma przyszłości. W kółeczku jin-jang może biel i czerń doskonale się uzupełniają, ale ja i Piotr... Nie, my nie pasujemy. Może te nasze kubki, jeszcze... biały mój i jego czarny, to mnie zachwyciło wtedy, na studenckich warsztatach teatralnych w mazurskim Gałkowie. Siedzieliśmy razem przy stole w jadalni i nasze kawy po prostu do siebie pasowały. A Piotrek pasował do mnie. Wszystkie jego obsesje były cudowne, a moje bałaganiarstwo urocze. Aż do pierwszej kłótni o odcień lakieru do paznokci i kolor sukienki. Do dziesiątego poranka w jego poukładanym domu, gdzie nigdy niczego nie mogłam znaleźć. Może dlatego, że oprócz porządku nie ma tu nic. Segregacja świata, szufladkowanie, etykietowanie to jego hobby. Dla mnie nie ma tam miejsca.