sobota, 24 stycznia 2015

Pozory mylą

Zwierzęce zabawy literackie: Pozory mylą


„Kochanie, to nie tak, jak myślisz!” – zwykł tłumaczyć się niewierny mąż przyłapany in flagranti. Ale przecież czasem naprawdę sytuacja wygląda na zupełnie inną, niż jest w rzeczywistości! Wymyśl i opisz, jak TO (niekoniecznie zdrada małżeńska, TO może być czymś całkiem innym) wyglądało i jak faktycznie było.

Limit znaków: 8000. Jeśli chcesz, możesz przysłać nam swój tekst o pozorach, które mylą – jeśli nam się spodoba, opublikujemy go w dziale Zwierzęce zabawy literackie.

pokrzywnica(małpisko)leniwiecliteracki.pl

niedziela, 18 stycznia 2015

Aneta Modelska „Odbicia”

Upolowane:  Aneta Modelska „Odbicia”, papier

Ciernik: Zajmujemy się selfpublishingiem i wydawnictwami niszowymi. Wydawnictwo Krytyki Politycznej może rzeczywiście nie jest wielkim graczem, ale niszowym bym go nie nazwał. Co Cię skłoniło do zakupu wydanych przez nie „Odbić” Anety Modelskiej?

Pokrzywnica: Zaintrygowała mnie recenzja zamieszczona na Lubimy Czytać przez Lukę Rhei. Recenzentka ta prowadzi również bloga Przestrzenie tekstu i oczywiście tam też zajrzałam. Opisywana książka (jak się okazało: księga) wydała mi się niezwykła i pomyślałam, że warto ją przeczytać.

Ciernik: No tak. Jeśli książka jest „dziwna i tajemnicza”, to Pokrzywnica zaraz będzie chciała ją zjeść!

Pokrzywnica: Ty byś nie chciał, widząc taką recenzję?

Ciernik: Chciałem! I zjadłem! Rzeczywiście jest niepokojąco i dziwnie, szczególnie na początku. Nie pamiętam, który to autor powiedział kiedyś, że pierwsza książka pisarzy mainstreamowych zawsze mówi o sprawach osobistych. W niej debiutant wyrzuca z siebie wszystko, co naprawdę jego. Natomiast druga, z braku pomysłu i flaków do wyrzucenia, jest o tym, jak się pisało pierwszą. W „Odbiciach” autorka od razu poszła na całość – mamy tu dwie powieści w jednej, z czego druga jest o pisaniu książki. Jak Ci się podobał ten zabieg? Zapowiadało się fajnie.

Pokrzywnica: Formalnie – tak, masz rację. Są tu dwie przeplatające się warstwy: „Książka Pawła” i „Rzeczywistość”. Ale tak naprawdę jest na tych ponad siedmiuset stronach kilka książek. I one wcale nie są bardzo ciasno splecione, mogłyby egzystować odrębnie. Pomysł bardzo mi się podobał, wykonanie zresztą też, choć moim zdaniem „Odbicia” byłyby równie dobre, gdyby były krótsze, trochę mniej szczegółowe, a wszystkie wątki bardziej ze sobą powiązane. Ale ten rozmach autorki ma jednak swój urok. Wyczuwa się za tym wszystkim konkretną osobę, czyjeś prawdziwe spojrzenie, prawdziwe uczucia.

Ciernik: Szczególnie uczucia kobiety. Za każdym razem, gdy któraś z bohaterek zastanawiała się, czy to, co usłyszała, powinna traktować dosłownie, czy może jednak rozmówca naprawdę chciał powiedzieć coś całkiem innego, byłem zdziwiony. Czy kobiety żyją w aż tak paranoicznym świecie? Heh. To musi być strasznie męczące: dopatrywać się w czyichś słowach dziesięciu innych znaczeń. Psychologiczne portrety są tutaj po prostu świetne. Trochę mi przeszkadzało, że po wprowadzeniu każdej nowej postaci autorka zarzuca czytelnika wieloma informacjami biograficznymi naraz. Rozumiem, że chodziło o pokazanie sposobu myślenia pisarza – imię, nazwisko bohatera, a potem od razu wszystko, co o nim wie. Zabieg dla mnie zrozumiały, ale chociaż uzasadniony, to jednak męczący – a gdy nowe postacie pojawiają się ciągle, nawet pod koniec powieści – wręcz irytujący. Mimo to, po przebrnięciu przez te bloki zbitego biograficznego materiału, dostajemy bardzo dobrze zarysowane psychologicznie postacie.

Pokrzywnica: Ja myślę, że pokazanie sposobu myślenia pisarza, czyli Pawła, to tylko jeden z powodów, dla których te notki biograficzne się w tekście znalazły. W posłowiu mąż nieżyjącej już autorki przytacza jej słowa: „Między jednym a drugim – tym, co stworzyła wyobraźnia Pawła, a tym, co zdarzyło się w świecie <<realnym>>, pojawiają się pewne dziwne związki. Niekiedy wyraźne, niekiedy trudno uchwytne. To, w jaki sposób będą rozumiane, zależy tylko od czytającego”. Moim zdaniem, te fragmenty, które wyglądają jak CV, to takie twarde dno. To punkty wyjścia, miejsca, w których powinniśmy stanąć i patrzeć, żeby zacząć szukać tych związków.

Ciernik: „Dziwne związki” pomiędzy różnymi elementami, to z pewnością najbardziej wyrazista cecha tej książki. Jak dla mnie najciekawsze jest to, jakie tragiczne odbicie powieść znalazła w „naszej” rzeczywistości, dodając kolejną pętlę fikcja – real. Jeśli spojrzymy na całość, dokładając biografię autorki, robi się trochę przerażająco. Łatwo wtedy popaść w stan, w jakim znajdował się Marek, jeden z głównych bohaterów. Dla mnie to właśnie jego wątek był najciekawszy i najmocniej trzymał mnie przy tej powieści. Przerywniki związane z innymi bohaterami nie działały na mnie tak mocno. Podziwiałem umiejętności autorki, to, że potrafiła pokazać rozmaite ludzkie rozterki i problemy, ale niespecjalnie czułem związek z tymi postaciami. Ich biografie wydawały mi się obce. Ludzie starsi o około 10 lat ode mnie, dorastający w innym społeczeństwie, gdzie indziej będący teraz. Ich historie czytałem tak, jakbym czytał kronikę. Natomiast paranoiczny wątek Marka zapowiadał się na ciekawy kryminał.

Pokrzywnica: Mnie najbardziej zainteresowały właśnie te związki – wpływ wymyślonego na rzeczywiste. I ta drobiazgowość opisów uczuć postaci wydała mi się potrzebna, żeby móc tropić te związki, te drobne odchylenia, które powstają dlatego, że ktoś coś wymyślił. Jeśli jakaś kobieta wymyśla wirtualną postać, w której zakochuje się młody chłopak, to ta wymyślona postać ma realny wpływ na jego życie. Jeśli ktoś komuś nakłamie, nawkręca, a tamten pod wpływem tych kłamstw popadnie w chorobę psychiczną, to ma to realny wpływ na życie wkręconego i wszystkich, którzy go znają. Jeśli pewna kobieta opowie pewnemu mężczyźnie, co robiła wiele lat temu w Paryżu, to ta opowieść (nieważne: prawdziwa czy zmyślona) ma wpływ na to, co się potem wydarzy w życiu tej kobiety, jej córki, jej narzeczonego. I takich tropów jest w powieści bardzo dużo. Mniej lub bardziej wyraźnych. Na tym chyba polega cała niezwykłość pomysłu autorki – oprócz postaci, podmiotami działającymi, aktywnie zmieniającymi rzeczywistość, są tam opowieści. One stają się jakby dodatkowymi bytami, niemal osobami.

Ciernik: Przyjmując taką perspektywę, można się jeszcze bardziej wystraszyć. Skoro nawet nasze najbardziej błahe słowo, głupia historyjka czy kłamstewko, może mieć aż tak dalekosiężne skutki (efekt motyla), to widzę kilka możliwości:

  1. zaakceptowanie tego i niewgłębianie się;

  2. zaakceptowanie tego i wgłębianie się, jak robią to na przykład buddyści ze swoją nauką o karmie. Oni uznają, że podstawą każdego czynu musi być współczucie, bo skoro nie zawsze możemy przewidzieć końcowy efekt naszych działań, to miejmy chociaż dobre intencje;

  3. nieakceptowanie tego i dalej, w konsekwencji, musi pójść za tym jakaś forma samounicestwienia (od wycofania się ze świata po fizyczne samobójstwo).


Trochę przerażające.

Pokrzywnica: Ja chyba jestem z tych akceptujących i nie wgłębiających się. I nie tyle mnie to przeraża, co raczej skłania do uwagi, do większej ostrożności przy dzieleniu się rozmaitymi zmyśleniami. Bo zmyślić można wszystko, ale kiedy się to zmyślenie wypuści w świat, to ono zaczyna działać samodzielnie. Nawet jeśli wydaje nam się, że wszystko przewidzieliśmy i wszystkiego dopilnowaliśmy (tutaj kłania się historia jednego z bohaterów „Odbić”, tego Węgra, który dostał plik zabezpieczony hasłem – miał nie znać dobrze polskiego, a znał, i w dodatku był hakerem – amatorem). To jest tak nieprawdopodobne, że… aż prawdziwe. Rzeczywistość właśnie taka jest.

Wracając jednak do tych postaci – czasem wydawało mi się, że jest ich za dużo. Miałam uczucie, że zrobił się wokół mnie tłum i wszyscy gadają, a ja nie dam rady wysłuchać tylu osób naraz. W pewnym momencie byłam po prostu zmęczona tą książką jak przydługim spotkaniem towarzyskim. Ale teraz myślę, że to była po prostu metoda na ukrycie niektórych „dziwnych związków”, żeby nie było ich widać tak od razu – sztuczny gwar, sztuczny tłok.

Ciernik: Mnie to w jakiejś chwili zaczęło nawet irytować, szczególnie gdy powieść zbliżała się już do końca, a autorka wciąż wprowadzała coraz to nowych bohaterów. Powiem szczerze, że wtedy już czytałem to po łebkach, nie ogarniałem i nie chciałem ogarniać, śledziłem tylko znane mi wątki.

Pokrzywnica: Ja liczyłam na to, że one się w finale wszystkie splotą, zwiążą w jeden węzeł. Ale tak się nie stało. „Powieść Pawła”, gdyby rzeczywiście istniała, byłaby sensacyjna, z żywą akcją, paranoicznym klimatem i zaskakującym zakończeniem. Natomiast wątki „Odbić” zatytułowane „Rzeczywistość” to jakby seria pojedynczych opowiadań, które czasem łączą osoby, a czasem tylko wspólny motyw: opowieść, która wymyka się spod kontroli i zmienia losy bohaterów. A całość?

Bardzo trudno podsumować „Odbicia”, prawda? Powieść jest bogata – to na pewno. Opasły tom, pełen ludzkich losów. Prawdziwych i zmyślonych. I przenikający to wszystko niepokój.

Ciernik: Jestem ciekaw ile tego niepokoju i bogactwa odbiło się w pierwszej wydanej, a drugiej napisanej ("Odbicia" długo szukały wydawcy) powieści Anety Modelskiej. Ale czy ta ciekawość wystarczy, żeby sięgnąć po „List, który przyszedł za późno”? Nie wiem. W końcu wydało go tradycyjne wydawnictwo…

środa, 7 stycznia 2015

Jacob Stone, Borys Volkenheim „Tartan”, e-book

Upolowane: Jacob Stone, Borys Volkenheim „Tartan”, e-book

Pokrzywnica: He he! Znów mamy egzotyczne pseudonimy polskich autorów! Ale w tym przypadku raczej nie chodzi o „podbijanie Ameryki”, tylko chyba o dopasowanie personaliów twórców do wykreowanego świata. Bo „Tartan” to eksperyment – próba zbudowania powieści fantasy na fundamentach gry RPG.

Ciernik: Strasznie tłusty eksperyment. Ponad 400 stron! My jesteśmy małymi zwierzętami, nie damy rady tego wszystkiego zjeść! Zaprośmy na ucztę jeszcze kogoś.

Pokrzywnica: Czytasz w moich myślach! Zaprosiłam do nas pewną fajną ptaszynę, która sama pisze i do tego gra w RPG od lat. Ona nam wytłumaczy, z czym to wszystko się je!

Cześć, Pustułko! Rozgość się!

Pustułka: Cześć.

Pokrzywnica: Wiem, że piszesz już od dobrych kilku lat. A jak długo grasz?

Pustułka: Gram (a głównie jestem Mistrzem Gry) od jakichś 12 lat – bardzo mocno się w to wciągnęłam. Znam różne systemy, różne klimaty, fabuły, podejścia do grania.

Pokrzywnica: Ja jestem kompletnie zielona, nigdy nie grałam, więc będę zadawać głupie pytania. Pierwsze: co robi Mistrz Gry? I czy to jest w jakimś stopniu podobne do tego, co robi pisarz?

Ciernik: A ja grywałem sporo, głównie w Warhammera i trochę w MERPA.

Pokrzywnica: O, to Ty zadawaj, dla kontrastu, mądre pytania!

Pustułka: Czy granie i pisanie są podobne? Tak, trochę tak. Przynajmniej dla mnie, bo podejście do tworzenia fabuł RPG-owych może być różne. MG, czyli Mistrz Gry (zależnie od systemu może być nazywany inaczej, ale zasada pozostaje ta sama) to osoba, która tworzy fabułę, wydarzenia, opisuje graczom reakcje otoczenia na zachowania ich postaci, decyduje o sukcesach i porażkach (wspomagając się jakąś mechaniką często, żeby rzecz nie była czysto arbitralna), stawia wyzwania, no, ogólnie buduje świat, w którym Bohaterowie Graczy (BG) się poruszają.

Musi więc mieć pomysły jak pisarz, musi umieć też klimatycznie przekazać to, co widzi w głowie, żeby gracze mogli się wczuć i współtworzyć rozgrywkę. Jest więc trochę podobieństw.

Ciernik: Zwłaszcza, kiedy się gra własne scenariusze.

Pustułka: Dla mnie nie istnieją inne opcje! W ogóle nie uznaję grania „gotowców”.

Pokrzywnica: Jak się wymyśla grę? Jak się współpracuje z graczami? Czy do tego potrzeba weny? Trudniejsza jest współpraca, interakcje MG czy samotność i wszechwładza (a co za tym idzie, wszechodpowiedzialność) pisarza? Korzystasz czasem z doświadczeń gracza przy pisaniu? A odwrotnie?

Pustułka: Jak się wymyśla fabułę do gry? Pewnie co MG, to inna recepta, ale opowiem, jak to u mnie wygląda.

Wena na pewno się przydaje. Jednak po tylu latach regularnej zabawy czasem podchodzę do tego jak do pracy na etacie. Jest umówiona sesja i nieważne, czy jest humor, czy jest pomysł, czy też nie, coś się rozegra. Bywa, że siadam do stołu z pustką w głowie, ale potem to rusza. Zaczynam od jakiejś rozmowy BN-a z BG, wczuwam się i coś się odblokowuje. Do pisania jednak z taką pustką w głowie nie usiądę, bo tylko będę się gapić w pustą kartkę. W RPG jednak można czasem uchwycić się pomysłu gracza – pociągnąć wątek, który otworzył, zamiast wymyślać własne – chociaż przyznam, że jestem raczej osobą, która lubi mieć wszystko pod kontrolą.

Pod tym względem pisanie jest chyba trudniejsze. Choć wtedy z kolei masz pewność, że nikt nie pokrzyżuje Ci planów, nie rozwali klimatu sceny głupim tekstem, ani nie znudzi się wątkiem, który cię pasjonuje.

Za to i w jednym, i w drugim bardzo często pomysł wykluwa mi się w ten sam sposób – od jednej sceny, która gdzieś się zalęgnie w głowie i nie chce odpuścić. Często bywa tak, że w efekcie ta scena (rozmowa, kłótnia, walka, wypadek) nie będzie już tak ważna w fabule... Ale bez niej niczego by nie było.

Częściej korzystam z doświadczeń pisarskich w swoich sesjach RPG, niż na odwrót – chyba to pisanie dało mi zdolność tworzenia fabuł ad hoc, czy szybkiego kreowania postaci z jakimś charakterkiem. Zauważyłam też, że bardzo rozgraniczam pomysły na fabuły do RPG i pomysły do opowiadań. Nawet niewykorzystany wątek erpegowy raczej się nie znajdzie w opowiadaniu (przynajmniej nie w surowej postaci), bo jednak zakłada zwykle sporo wkładu graczy, często jest też mocno schematyczny (dopiero wkład innych pomaga mu się rozwinąć).

Mam też osobną „kategorię” opowiadań związanych jakoś luźno z sesjami (na przykład z postaciami Bohaterów Niezależnych). Cyzeluję je podobnie jak teksty, które chcę puścić w świat, ale jednak pokazuję wyłącznie „wtajemniczonej” grupce. Bo wiem, że jest tam masa „smaczków” czytelna tylko dla nich, i że stylistyka typowego fantasy ich nie odrzuci, bo to „ich” świat. Nie zdecydowałabym się nigdy tego wydać.

Pokrzywnica: MG nie tworzy jednak do końca postaci, prawda? Tworzy takie jakby maski, skorupki, w które „wchodzą” gracze, tak? I to oni mają sprawić, żeby te postacie ożyły? Cóż, w książce tak się nie da. I to w „Tartanie” widać. Postacie, łącznie z głównym bohaterem, to wydmuszki. Wyglądają, ale nie mają wnętrza.

Ciernik: Czasem zdarza się tak jak mówisz, że MG daje „szkielety”, ale najczęściej nie ma takiej potrzeby, bo to gracze tworzą swoje postacie od początku do końca. Mistrz Gry tworzy tak zwanych Bohaterów Niezależnych (BN) i ich odgrywa.

Pustułka: MG tworzy swoich bohaterów (BN) i oni zazwyczaj muszą być „z krwi i kości”, żeby BG mogli z nimi wchodzić w relacje (a te potrafią być naprawdę ciekawe). Gracze swoich bohaterów tworzą sami, ewentualnie konsultując jakieś ograniczenia z MG.

„Wydmuszkowatość” postaci w „Tartanie” wcale nie wynika, moim zdaniem, ze sposobu tworzenia postaci „jak w RPG”, tylko z zaniedbania psychologii. Tutaj położono nacisk na to, żeby wszystko wyglądało jak w grze komputerowej albo w filmie, czyli stworzono po prostu serię obrazków, a nie postacie, w które można by uwierzyć.

Pokrzywnica: Otóż to! Dowiadujemy się, jakie kto ma włosy, oczy i sylwetkę (na marginesie: rozbawiła mnie widoczna fascynacja mięśniami) ale nie mamy pojęcia, jakie te postacie są – jak czują i myślą, czego i dlaczego pragną. To są tylko figurki wycięte z papieru. I tu upatruję źródła głównego grzechu „Tartana” – nudy. Bo to jest aż 448 stron nudy! Czytałam z poczucia obowiązku, czytałam, ziewając, bo ci bohaterowie nic mnie nie obchodzą, ich losy nic mnie nie obchodzą, liczne bitwy (a są tu przecież i niespodzianki, i nagłe zwroty akcji) też mnie nic nie obchodzą, wszystko mi jedno, kto kogo pokona, bo wszyscy są mi tak samo obojętni. Po prostu nic (nikt!) mnie w tym świecie nie trzyma.

Ciernik: To jest podobno jeden z najczęstszych błędów piszących graczy. Kobieta miała 167 centymetrów wzrostu i niebieskie oczy. Albo: Pomieszczenie było duże i miało czerwone ściany. To są klasyczne teksty skierowane do graczy. MG nie zawsze ma potrzebę robienia klimatu, często po prostu chce podać jakąś informację graczom i nie musi do tego używać języka literackiego.

Pustułka: To były najnudniejsze opisy bitew, jakie w życiu czytałam (uwzględniając artykuły czy książki historyczne) niestety... Ale to akurat trąciło RPG-ową manierą. Wydawało mi się, jakby kamera szła za BG i musiała pokazać każdy jego pojedynek w podziale na tury – każda wymiana ciosów została zapisana (brakowało tylko w nawiasach wyników rzutów kostkami).

Co do opisów bohaterów, cóż... „Włosy” i „oczy” to podstawowe rubryki na sporej części kart postaci (taka maniera charakteryzowania) – pewnie to stąd...

A potem dostajemy takie kwiatki, jak fakt, że Tartan, ścierając się w morderczym pojedynku z jakimś gościem, dostrzega, iż ten ma szaroniebieskie oko.

Pokrzywnica: Och, kwiatki i w ogóle język to osobna historia. Niby książka była redagowana, ale pani redaktor chyba przysypiała (z nudów?) nad dziełem. Nieustannie powtarzane „sobie” i „swój” – „położył sobie ręce na biodrach”, „nie mógł powstrzymać swoich emocji”, „kupcy chronili przed skwarem swe głowy” – do upojenia. Styl okropny. Ale zostawmy to na razie.

Ta książka to eksperyment, próba przełożenia gry na historię do czytania. Czy Waszym zdaniem życie Tartana to w ogóle jest pomysł na powieść? Gdyby autorzy mieli więcej talentu i/lub umiejętności literackich – czy to by się mogło udać? Czy może jest to historia, która byłaby ciekawa jedynie w grze (o ile w ogóle byłaby?) a w książce po prostu nie? Czy ten eksperyment mógł wypaść lepiej, niż wypadł?

Pustułka: Czemu nie? Są wątki, które, moim zdaniem, mają potencjał. Może nie na Nobla, ale na coś zjadliwego... Tam jest parę spraw zasygnalizowanych, w których siedzą jakieś emocje, problemy, coś, co mogłoby dodać kolorytu postaciom. W pierwszej części trochę tego było – wchodzenie cwaniaczka z ulicy do elitarnej wojskowej jednostki (Tylko gdzie motywacje? Czemu właściwie obchodziło go życie króla?). Selena (Niby oklepany wątek miłosny, ale właściwie, czemu nie?) później może kwestia odnalezienia się w świecie po rozwiązaniu Gwardii Królewskiej. Pewne kwestie dałoby się pogłębić, akcję dać bardziej w tle... No, ale to takie luźne gdybania.

Czytywałam kiedyś lektury z akcją osadzoną w światach związanych z RPG. Nie były to książki wysokich lotów (ale też nie starały się takie być) lecz przynajmniej pochłaniało się je w jeden wieczór (takie czytadło do przemielenia wzrokiem). Przez „Tartana” natomiast ledwo przebrnęłam.

Ciernik: O! Właśnie chciałem o to zapytać: czy książki tego typu zawsze są takie słabe, czy bywają lepsze?

Pustułka: Zdarzają się nieco lepsze, choć nadal oczywiście jest to raczej rozrywka dla niewyrobionego czytelnika. Nie ma co się łudzić.

Pokrzywnica: Mnie się podobał jeden fragment, w którym widziałam pomysł literacki, i to całkiem ciekawy. To było tam, gdzie skryba Horacy odwiedzał różne postacie i rozmawiał z nimi, próbując odtworzyć biografię Tartana. Realizacja tego pomysłu nie do końca się udała, bo te postacie mówiły głównie o tym, co się działo, a nie o Tartanie oglądanym z ich wyjątkowego, niepowtarzalnego punktu widzenia. A przecież taka Elfka Śmierci, która zapewne widziała w nim górę smacznego mięsa albo Wielki Kalif, który pewnie przez cały czas zastanawiał się, którą z córek „sprzedać” Tartanowi za żonę... Oni by mogli powiedzieć naprawdę ciekawe rzeczy! Gdyby te postacie były bardziej dopracowane psychologicznie, gdyby było widać ich indywidualność i Tartana przez jej pryzmat... To by była, moim zdaniem, fajna historia – taka mozaika, w której rekonstruujemy obraz bohatera. Może nie wyszłaby z tego powieść, ale niezłe opowiadanie chyba tak.

Ciernik: Historie ogona nie urywają, ale mają, moim zdaniem, pewien potencjał. Można by je rozwinąć w kierunku opowieści rozrywkowych dla niewyrobionego czytelnika, bo tam są takie archetypowe wręcz motywy i gdyby napisać je znośnym językiem, to może i coś by z tego było. Z tym, że to wszystko jest, oczywiście, ograne aż do bólu, zerżnięte z innych światów, lekko tylko zmienione. Świat jest nudny i nieodkrywczy, książka jest źle napisana. Tak naprawdę to wygląda po prostu jak reportaż z sesji. Szczególnie druga minipowieść sprawia wrażenie zbioru przygód, których komuś nie chciało się nawet dobrze opisać.

Pokrzywnica: Ciekawe, że chyba Tobie najbardziej nie podoba się to, co mnie się akurat wydaje literacko najbardziej obiecujące.

Ciernik: Nie do końca nie podoba. To, co piszesz, ma sens – pomysł super, ale ta realizacja!

Pustułka: Wracając do stylu i języka: ilekroć czytałam o „wyciąganiu czegoś z magicznego inwentarza”, to myślałam, że rozszarpię swój czytnik na strzępy. I paskudna kalka z angielskiego, i znaczenie ni w pięć ni w dziewięć. Szczegół, ale chyba głównie to zostanie mi na dłużej w pamięci z tej powieści.

Pokrzywnica: Mnie to kładzenie rąk „sobie na biodrach” doprowadzało do rozpaczy. Nie dość, że „sobie”, to jeszcze przy tym geście wciąż mi stawała przed oczami tancerka z zespołu „Mazowsze” podśpiewująca Oj, dana, dana. A jak już Tartan spotkał się z krasnoludem i obaj „położyli sobie ręce na biodrach”, to zobaczyłam dwie grube i pyskate przekupy przy straganach... Zdarzały się też całkiem zabawne literówki, na przykład taka: „skrzyżował słonie na piersiach”.

Ciernik: Ja mogę wymienić jedną zaletę „Tartana”: przy czytaniu przypomniała mi się młodość!

Pokrzywnica: Słuchajcie, no to dlaczego gier (które przecież chyba dostarczają emocji, nie?) nie daje się przełożyć na dobre opowieści? Czemu wypadają tak blado (jako prosta rozrywka „do przemielenia”)? Czy jest coś poza tą „wydmuszkowatością” postaci, co uniemożliwia taki przekład? Warto w ogóle próbować, czy takie eksperymenty są z góry skazane na niepowodzenie? A jeśli próbować, to jak to robić? Co zrobić, żeby wyszło coś lepszego niż „Tartan”, który bardziej przypomina Panoramę Firm niż powieść?

Ciernik: Uważam, że taki dobry przekład jest jak najbardziej możliwy! Te książki są słabe, bo piszą je słabi autorzy, a poza tym są one adresowane do dzieciaków, więc nie ma co liczyć na jakieś głębsze treści. Ale jestem pewien, że można zrobić dobrą powieść na kanwie gry, bo gry RPG mają często duży potencjał fabularny.

Pustułka: Zgadzam się. Problem tkwi w samych autorach i tym, jak wysoko stawiają sobie poprzeczkę, a nie w grach jako takich.

Przeszkodą może być to, co drażniło mnie w „Tartanie”: często, aby utrzymać uwagę graczy, trzeba ubarwiać świat – mnożyć potwory, dziwne zjawiska, wprowadzać nowe moce i tak dalej. Bo po prostu walka z dziesiątym orkiem nie jest tak ciekawa jak z pierwszym i trzeba coś zmienić. Dlatego świat RPG często oferuje dużo bardzo różnorodnych scenerii. A wpakowanie tego wszystkiego w powieść kończy się sieczką. Autor musi wiedzieć, co chce pokazać, skupić się na jednym, opowiedzieć, zamiast robić przegląd pomysłów twórców świata. A to się stało w „Tartanie”: tu wyszkoleni orkowie na tle goblińskiej hordy, a obok wielcy uczeni, tu znów coś w stylu Bliskiego Wschodu, tam żywiące się ludzkim mięsem elfy, a tu jeszcze znienacka wyskakują Siły Światłości. Jednego normalnego obywatela nie ma! Nellem trąci jakimś specyficznym steampunkiem (dobra, bez pary, ale za to dostajemy balony i sterowce, i działa ładowane kryształami energetycznymi) ale na odsiecz mu idą, między innymi, samuraje... I tak w nieskończoność.

Pokrzywnica: O, właśnie! To powoduje, że nie tylko postacie, ale i świat też nie przyciąga, bo się w nim po prostu gubimy. Co zatem zostaje? Akcja? Cóż, potencjał fabularny nie może polegać na serii bitew, które różnią się, co prawda, szczegółami, ale poza tym przypominają kolejne etapy jakiejś prostej gry komputerowej. Bo ileż można? A tu mamy te bitwy plus dwa standardowe do bólu romanse. No i zamiast klasycznego łuku rozwoju bohatera, jest jakaś nieokreślona figura powyginana w osiemnaście – choć to akurat nie musi być wadą, o ile będzie jakoś zaplanowane, żeby nie sprawiało wrażenia efektu rzutu kostką.

Pustułka: Rozwój Tartana mocno mi przypominał wprowadzanie postaci na kolejne poziomy metodą: Pomyślmy, co by tu dobrać (jaką profesję/umiejętność), żeby dostać największe statystyki w ataku i obrażenia. To się sprawdza tylko wtedy, gdy nad wszystkim jest jakaś nadrzędna koncepcja – nawet w grze (jeśli dbamy choć trochę o klimat) a co dopiero w powieści.

A akcja? Sama najlepiej ją podsumowałaś – gra komputerowa. Nic więcej.

 

 

 

sobota, 3 stycznia 2015

Projekt "Levante"

Jedna z naszych ulubionych autorek, Edyta Niewińska, napisała nową powieść. Tym razem postanowiła stworzyć w związku z książką projekt crowdfundingowy – wydanie „Levante” mają sfinansować sami czytelnicy. W nagrodę dostaną upominki: podziękowania w książce, własnoręcznie wypisane i wysłane przez autorkę pocztówki z Andaluzji, egzemplarze powieści z dedykacją, a jeśli ktoś wesprze projekt naprawdę dużą kwotą, może liczyć nawet na wycieczkę po opisywanym pueblo blanco z Edytą w roli przewodnika. Szczegółowy opis projektu i fragment powieści można znaleźć na stronie Kultura Hula.

[embed]https://www.youtube.com/watch?v=TmNLHRJ-M9g[/embed]

 

Leniwiec Literacki: W opisie projektu na stronie Kultura Hula piszesz tak: „Duże wydawnictwa nie nadążają za potrzebami rynku, czytelników i autorów, dlatego zdecydowałam się na współpracę z innowacyjnym, poznańskim wydawnictwem BookFlow”. Co dokładnie masz na myśli?

Edyta Niewińska: Ludzie pracujący dla BookFlow znają problemy twórców debiutujących i tych, którzy funkcjonują już na rynku. Wiedzą, że debiutanci często są odprawiani z kwitkiem w dużych wydawnictwach, bo nie są znani. Sami autorzy zresztą często nie rozumieją, jak działa rynek książki w Polsce, i tak naprawdę wcale nie muszą tego wiedzieć. Napisali książkę i chcieliby, aby znalazła się na półkach w księgarniach. Wydawca jest od tego, żeby zająć się całą resztą. Niestety, z jakichś przyczyn w Polsce to tak nie funkcjonuje.

Leniwiec Literacki: To znaczy, że rozmawiałaś o wydaniu „Levante” z wydawnictwami niewymagającymi współfinansowania ze strony autora? Odmówiły?

Edyta Niewińska: Rozmawiałam z wydawnictwami o publikacji mojej pierwszej książki „Kosowo” i zrozumiałam, że niestety mainstreamowy rynek wydawniczy nie nadąża za rynkiem czytelniczym. W jednym z największych wydawnictw zaproponowano mi wydrukowanie książki za dwa lata, co oznaczałoby dodatkowo kolejne pół roku czekania na wprowadzenie jej na rynek. Dla mnie książka, którą piszę, jest ważna tu i teraz, opowiada o aktualnych problemach współczesnych mi ludzi i zależy mi na tym, żeby trafiła do czytelnika jak najszybciej. „Levante” skończyłam redagować pod koniec listopada, aktualnie zbieram środki na jej wydanie, a za cztery miesiące będzie można ją kupić w księgarniach. Dzięki temu czytelnicy będą mieli książkę dotyczącą ich teraźniejszych spraw, a ja będę mogła zająć się pisaniem następnej.

Leniwiec Literacki: Czas. Coś w tym jest. Podobnie mówił w jednym z wywiadów Kuba Wojtaszczyk, autor „Portretu trumiennego”. Powiedział, że wydał tę książkę własnym sumptem z niecierpliwości, że mógł ją wydać tradycyjnie, ale po prostu nie chciał czekać.

A jak argumentowały te wydawnictwa, które odrzuciły „Kosowo”? Przecież to jest dobra książka…

Edyta Niewińska: Jedno wydawnictwo odmówiło mi publikacji „Kosowa” ponieważ uznało, że powieść może co najwyżej zdobyć nagrodę literacką, ale na pewno nie będzie bestsellerem czytelniczym, czyli nie przyniesie oczekiwanych zysków.

Leniwiec Literacki: Rzeczywiście, to nie jest łatwe czytadło. To raczej bolesna diagnoza stanu psychicznego dzisiejszych młodych dorosłych.

Edyta Niewińska: Dziękuję za miłe słowa. Ewentualna nagroda dla „Kosowa” – jak mi wyjaśniła pani redaktor – jest dla autora, nie dla wydawnictwa, więc im się to zwyczajnie nie opłaca. Powiedziano mi także, że żadne środki nie zostaną przekazane na promocję mojej książki, ponieważ warto promować tylko amerykańskie bestsellery, bo to one przynoszą zyski. To pokazuje stan rynku, który nie liczy się z czytelnikiem szukającym dobrej, ciekawej, czasem wymagającej lektury, w zamian próbując zawęzić rynek do komercyjnych czytadeł do pociągu.

Leniwiec Literacki: No to jak to z Tobą właściwie jest: chcesz być autorką niezależną i nie zamierzasz w ogóle wydawać tradycyjnie, czy też masz poczucie, że po prostu musisz działać tak jak działasz, bo inaczej nie wydasz w ogóle? To jest wybór czy konieczność? Bo przecież nie jesteś debiutantką, wydałaś selfpublishingowo ciekawą i ciepło przyjętą przez czytelników powieść – czy to nie jest dobry argument dla wydawców?

Edyta Niewińska: Przede wszystkim nie interesuje mnie główny nurt, w niczym, ani w pisaniu, ani w wydawaniu. Ponadto mam przeczucie, że rynek wydawniczy za chwilę spotka to samo, co rynek muzyczny i telewizyjny – podobnie, jak mp3 i Netflix zmieniły odbiór muzyki i seriali telewizyjnych, tak rynek selfpublishingu zmieni podejście dużych wydawców. To już widać w USA i UK, gdzie największe bestsellery powstawały jako powieści w odcinkach na blogach albo były wydawane jako e-booki na Amazonie. W Polsce jeszcze trochę czasu upłynie, zanim zobaczymy zmiany, ale ja nie zamierzam na nie czekać latami.

Rynek selfpublishingu w Polsce często kojarzony jest z publikacjami niskiej jakości, w których są błędy ortograficzne…

Leniwiec Literacki: Oraz całe mnóstwo innych!

Edyta Niewińska: …oraz całe mnóstwo innych. I które mają brzydkie okładki. A to nie musi tak wyglądać! „Kosowo” nie było wydane jako taki prawdziwy selfpublishing, tylko przez małe poznańskie wydawnictwo Madmesis. BookFlow, które wybrałam na wydawcę „Levante”, stawia na jakość wydawanych książek, które będą miały porządny skład, dobrą korektę i niebanalną okładkę. Autor może liczyć na wsparcie ze strony wydawcy dysponującego świetnym zapleczem technicznym i zespołem doświadczonych specjalistów, a to bardzo ważne.

Myślę, że teraz, gdy nie jestem już debiutantką, byłoby mi łatwiej znaleźć tradycyjnego wydawcę, ale gdy pomyślę o warunkach, jakie oni proponują – żałosne „stawki” jako wynagrodzenie i żadnego wsparcia merytorycznego, promocyjnego, do tego tak zwane oszczędności na każdym kroku – to naprawdę nie chcę przez to przechodzić. Wolę spróbować czegoś nowego, z ludźmi, do których mam zaufanie, bo wiem, że zależy im na mojej książce.

Leniwiec Literacki: A na czym polega „innowacyjność” BookFlow?

Edyta Niewińska: Innowacyjność polega na tym, że osoby, które tworzą ten projekt, stoją „frontem do klienta”. Zabawne, że to, co powinno być standardem, jest w Polsce innowacją. Wnosząc na starcie, jako autor, kwotę na sfinansowanie wydania książki, mam realny udział w zyskach z jej sprzedaży. A czytelnicy, wspierając crowdfunding, kupują książkę w przedsprzedaży. Wydaje mi się to uczciwym rozwiązaniem dla wszystkich – autora, wydawcy i czytelnika.

Leniwiec Literacki: A kto właściwie jest klientem wydawnictwa? Autor czy czytelnik?

Edyta Niewińska: Chyba jedni i drudzy. Dla mnie wydawnictwo jest pośrednikiem pomiędzy moją książką a jej odbiorcą. Dzięki dobrej dystrybucji i promocji mogę dotrzeć z książką do czytelników. Dlatego nie zdecydowałam się na typowy selfpublishing, bo nie chcę spędzać czasu na samodzielnej sprzedaży książki, wolę poświęcić go na pisanie i na spotkania z czytelnikami. Taki komfort zapewnia mi mój nowy wydawca, Bookflow. U nich każdy autor ma dwie możliwości: Wydawnictwo BookFlow i BookFlow Selfie. Wydawnictwo oferuje kompleksową obsługę i ogólnopolską dystrybucję, tak jak w „tradycyjnym” wydawnictwie. Różnica polega tylko na modelu finansowania, bo pod tym względem to jest rzeczywiście selfpublishing. Decydując się na tę opcję, otrzymuję wsparcie ze strony BookFlow na każdym etapie powstawania książki i po jej wypuszczeniu na rynek: profesjonalną redakcję, korektę, skład, druk książki, promocję, w tym patronaty medialne i dobrą dystrybucję. Ponadto ludzie z wydawnictwa pomagają w zebraniu pieniędzy poprzez crowdfunding. Współpracują z zaprzyjaźnioną platformą kulturahula.pl, na której założyłam swój projekt. To miejsce, które skupia różnych twórców, ale szczególnie bliska jest im literatura. Kultura Hula zakończyła już z sukcesem dwa projekty, z czego jeden z nich był książkowy, więc jestem optymistką i wierzę, że „Levante” też wesprą ludzie, którzy lubią dobrą literaturę.

Leniwiec Literacki: My patrzymy na rozmaite literackie projekty i przedsięwzięcia z perspektywy czytelnika. Dla nas wpłata na taki projekt, to nie charytatywne wsparcie, tylko rodzaj zaliczki. „Kosowo” nam się podobało, więc tę nową powieść też chcemy przeczytać. Dlatego Leniwiec drobną kwotę wpłacił i teraz czeka. I to nie tylko na „Levante”, ale także na pocztówkę z Andaluzji!