sobota, 27 grudnia 2014

Ekscentryk - zabawa Tomasza Borkowskiego

Zwierzęce zabawy literackie: Ekscentryk - realizacja

Napisał do nas Tomasz Borkowski. Pomyśleliśmy, że chyba skądś go znamy. Ale skąd? Zaraz, zaraz... no tak, z Irlandii! Napisał zatem do nas ten przemiły Autor i zapytał: A czy o ekscentrycznym zwierzęciu może być? Jasne! Bardzo może! W końcu gdzie ekscentrycznemu zwierzakowi będzie lepiej niż tu? Poznajcie Ryczarda!


La Skała


Lwy są różne. Przeważnie jednak są to duże, płowe koty, od których lepiej trzymać się z daleka. Nie zawsze jednak jest to możliwe. Na przykład, kiedy się jest Masajem lub pogromcą dzikich bestii z cyrku „Splendido” albo lwem.

Ryczard był tym ostatnim. W związku z tym, już od maleńkości nie udawało mu się unikać kontaktów z lwami. Ale maleńkość miał już dawno za sobą. Teraz był dużym, płowym kotem, od którego lepiej było trzymać się z daleka.

Wspiął się niedawno na skałę, z której miał doskonały widok na sawannę dokoła. W oddali wielkie stado antylop gnu, przetykane zebrą, pasło się spokojnie. Słońce zachodziło, a Ryczard czekał na dobre światło oraz na chór żyraf, który się chyba trochę spóźniał. A przecież kapelmistrz Ibn Batuta słynął w całej wschodniej Afryce z precyzyjnego trzymania tempa.


Co tu kryć, Ryczard miał tremę. Dziwnie sztywniał mu ogon, co chwila poprawiał nerwowo grzywę, a język zrobił mu się suchy jak wiór na dnie wyschniętego okresowego jeziora w porze suchej w południe.

Skoro akompaniatorów nie było, Ryczard postanowił jeszcze się odświeżyć.

Szybko, ale nie na tyle szybko, żeby się zziajać, pobiegł na brzeg niedalekiej rzeczki. Zanurzył w wodzie ogon, przygładził grzywę, pochlapał się po grzbiecie. Od razu poczuł się bardziej zrelaksowany. Potem przepłukał kilkakrotnie paszczę, ale wciąż odczuwał suchość języka. Nie było czasu – przy skale w oddali pojawiły się jakieś żyrafy.

Ryczard nabrał wody w paszczę i szybko, ale nie za szybko, ruszył z powrotem. Po drodze gimnastykował język i gulgotał.

Żyraf było pięć. Ibn Batuta był niemłodym okazem o ciemnych plamach i niewielkich różkach, które nadawały mu nieco diaboliczny wygląd.

– Wiesz, że nie toleruję spóźnień – powiedział gniewnie do zbliżającego się Ryczarda.

Lew zamachał tylko przednią łapą i zagulgotał, bo w paszczy ciągle miał wodę z rzeczki oraz różne tropikalne zarazki.

– Straciłeś głos? Wspaniale!

Ibn Batuta uderzył gniewnie swym parzystym kopytem o skałę. Pozostałe żyrafy pokręciły głowami. Zrobiły to z wielkim wdziękiem i synchronicznie, bo były świetnie wyszkolone.

– Cały zespół się fatyguje, ćwiczy, porzuca bezpieczne i smaczne zarazem schronienia pod akacjowymi liśćmi, a nasza primadonna się spóźnia i do tego bez głosu! Hańba!

Pozostałe żyrafy z wdziękiem i synchronicznie pokiwały głowami.

Ryczard nie odpowiadał, bo nie wiedział, co zrobić z wodą w paszczy: połknąć ją, czy wypluć? Znał dobrze wybuchowy temperament Ibn Batuty. Gdyby teraz splunął mu pod nogi, kapelmistrz na pewno by się śmiertelnie obraził i poprzysiągł zemstę do siódmego pokolenia. Jeśli zaś chodzi o połykanie, to woda od tego całego gulgotania zrobiła się ciepła i zaczęła trącić hipopotamem. Ryczard nie tylko był kotem, ale też już jednak trochę gwiazdą (co zresztą na jedno wychodzi) i nie lubił pić ani jeść byle czego, a zwłaszcza z byle kim.

Ibn Batuta mruczał jakieś przekleństwa w suahili, żyrafy przytakiwały z wdziękiem, Ryczard cichutko gulgotał, nie wiedząc co zrobić, a słońce nieubłaganie zachodziło.

Kiedy wreszcie czerwonawe promienie zamieniły sawannę w bajkową krainę, swą urodą zapierającą dech w likaonach i wyciskającą łzy z krokodyli, Ryczard zrozumiał, że nie może dłużej czekać. Wskoczył na skałę, dyskretnie pozbywając się w locie zawartości paszczy i zaśpiewał z akompaniamentem zdumionych żyraf:

„Rwie serce się,

Rwie serce się lwie,

Hej, ku sawannie,

Hej, hen tam w dole, hej!”

Była to aria Aleksa z nieco już dzisiaj zapomnianej opery „Hotentoci i Zulusi” Stanisława Moniuszki.

Następnie Ryczard wykonał składankę kenijskich szlagierów i łzawą balladę „Śniegi Kilimandżaro”, zakończył zaś popisową serenadą „O Mombaso ma”.

Otrzymał owację na stojąco.

Tylko hieny, jak zwykle, coś tam ironizowały za baobabem.

 

sobota, 20 grudnia 2014

Ryszard Rychlicki „Wysprzątane miejsca”

Upolowane: Ryszard Rychlicki „Wysprzątane miejsca”, papier

Ciernik: Uff, przeczytałem.

Pokrzywnica: Nie było łatwo, co? Wydawnictwo Papierowy Motyl wydało dość dziwną książkę.

Ciernik: Fakt.

Pokrzywnica: Mnie też się tę powieść trudno czytało. Dopiero wprowadzenie pod koniec postaci Małgorzaty, uświadomiło mi, dlaczego. Mamy tu absolutnie nijakiego, kompletnie przezroczystego bohatera, prawda?

Ciernik: Mamy bohatera wręcz hipotetycznego! On nic, tylko stawia hipotezy i planuje rozmowy…  Ja mogę zrozumieć, że powieść opiera się na bohaterze, zamiast na fabule. Ale żeby w książce opartej na bohaterze właśnie ten bohater był najsłabszym ogniwem?

Pokrzywnica: A jak myślisz: dlaczego? Jaki mógł być cel napisania takiej dziwnej książki z nieistotną tak naprawdę (i w większości nie dziejącą się, lecz złożoną z domysłów bohatera) sekwencją wydarzeń i na dodatek jeszcze z przezroczystym bohaterem? Pamiętasz w ogóle, jak on ma na imię? Czy to imię tam w ogóle pada choć raz?

Ciernik: Nie pamiętam, ale chyba nie. Facet jest przezroczysty i bezimienny. Jedyny fragment z akcją to historia Smutnego i zamówionego przezeń obrazu. Fajna historia! Co z tego, skoro poboczna, marginalna.

Gdybym miał szukać sensu, celu użycia tego typu bohatera, to powiedziałbym, że świetnie pokazuje on, jak łatwo jest zmarnować własne życie, egzystując niejako obok, nie uczestnicząc w nim za bardzo.

Bohater nie robi nic, a jeśli już za coś się zabiera, to są to działania pozorowane. Zamiast pracować, zostawia wszystko na ostatnią chwilę, a na końcu i tak nie robi tego, co powinien, za to wymyśla sposób na oszukanie szefa. Znam takich ludzi. Są bardzo kreatywni w szukaniu wymówek, zamiast użyć tej energii do zrobienia tego, co do nich należy.

Pokrzywnica: Mnie się wydaje, że on nieustannie szuka luster, szuka swoich odbić w oczach innych ludzi, żeby przekonać się, że istnieje, a potem ucieka, bo jest faktem tego swojego istnienia rozczarowany. Nie tym, jak się w tych oczach odbija, nie tym, że jest kim jest, a chciałby być kimś innym. On wygląda jak ktoś, kto nie chce istnieć w ogóle. Depresja? Ale jeśli tak, to głęboko ukryta, niewidoczna nawet dla niego samego.

Ciernik: A ja myślę, że on ucieka przed wymaganiami innych osób, którym mógłby nie sprostać, które go przerastają. Ucieka przed Małgorzatą – na myśl o tym, że coś zaczyna się psuć, woli zaatakować pierwszy. Ucieka też przed szefem – ciągle zwodzi go, kłamie i pozoruje pracę.

To jest facet, który żyje hipotetycznie. Zamiast działać, woli obserwować tapety. Najważniejsze wydarzenia rozgrywają się w jego głowie, a życie płynie sobie obok. Dopiero młodsza Dorota wydaje się wyzwaniem na miarę jego możliwości.

Pokrzywnica: Ale on nie ma Dorocie nic do zaoferowania! Chciałby pobawić się jej ciałem i tyle. Żadne uczucia go nie interesują, ani jej, ani nawet jego własne.

Ciernik: Owszem, on nie ma tej kobiecie nic do zaoferowania, ale za to ona okazuje się całkiem sprytną osobą i wygląda na to, że ma niezłe podejście do bohatera. Nie naciskając zbyt mocno, potrafi jednak do niego przemówić, wbić mu szpilę i ściągnąć na ziemię. To chyba dobra strategia, gdy się ma do czynienia z emocjonalnym tchórzem.

Pokrzywnica: Dorota nie da rady. Nic nie wskóra, dopóki jemu nie zależy. A właśnie nie zależy. Małgorzata była mocna, konkretna. On się boi Małgorzaty, bo wie, pamięta, że ona zmuszała go, żeby był, istniał, decydował, działał. Nie dawała mu szans na kombinacje i hipotezy. No to zwiał. I żyje (a raczej udaje, że żyje) w pustce, sam coraz bardziej pusty. Myślisz, że to może być przyjemne?

Ciernik: Praktykujący medytację znają takie momenty swoistego zawieszenia umysłu w nieokreślonym, ale dosyć miłym stanie. Są one bardzo poważną przeszkodą w medytacji właśnie dlatego, że są takie miłe, a praktykujący może zwodzić siebie latami i nigdy nie wyjść z nich, marnując cały swój czas. Tak, to może być przyjemne. Tak długo, jak długo uda się odwlekać konsekwencje.

Pokrzywnica: A jakie mogą być właściwie te konsekwencje? W sumie facet nie robi nic złego, ot, pałęta się bez sensu po życiu, wymyśla warianty wydarzeń, trochę kłamie, ale przecież krzywdy wielkiej nikomu nie robi... Marnuje czas, mówisz... A czy ci z nas, którzy zasuwają całymi dniami w robocie, której nienawidzą, robiąc kariery, które do niczego im nie są potrzebne, czy oni – czy my – nie tracimy czasu?

Ciernik: Oj, daj spokój! Jasne, że zawsze możesz ustawić definicję tak, żeby udowodnić, iż wszyscy tracimy czas, albo wręcz przeciwnie. Wybierasz jak chcesz. Jedno jest niezaprzeczalne – wszyscy się urodziliśmy i wszyscy skończymy w piachu. Co robimy z danym nam czasem „pomiędzy” to nasza sprawa.

Pokrzywnica: No to facet żyje źle czy dobrze? Warto być przezroczystym? Mnie się to wydaje trochę smutne, stąd skojarzenie z depresją. Ale byłaby to dziwna depresja, bo on sam na smutnego nie wygląda. Z drugiej strony – na szczególnie zadowolonego też nie. Myślisz, że z Małgorzatą było mu źle? Czy może tylko niewygodnie i wybrał emocjonalne lenistwo?

Ciernik: A narkoman żyje źle czy dobrze? Warto brać narkotyki? Czy życie poniżej swoich możliwości to krzywdzenie siebie? Każdy musi znaleźć własną odpowiedź. Jeśli ktoś żyje za swoje pieniądze poniżej możliwości, nikomu jednak krzywdy nie robiąc, nie widzę problemu. Jeśli ktoś robi to za pieniądze szefa, który się na to nie zgadza, przy okazji uciekając od osoby bliskiej, pozostawiając ją z wielkim znakiem zapytania, a na dodatek dążąc do katastrofy, to myślę, że żyje źle. Wszyscy wiemy, że ten jego stan nie będzie trwał wiecznie, że konsekwencje prędzej czy później nadejdą.

Pokrzywnica: A co byś zrobił na jego miejscu? Jak próbowałbyś z całej tej sytuacji wyjść?

Ciernik: Pewnie uciekłbym w pracę, szczególnie że byłoby w co. Gdybym był emocjonalnym tchórzem, na pewno nie chciałbym się konfrontować z Małgorzatą, więc harowałbym od rana do wieczora i przynajmniej ta jedna rzecz byłaby zrobiona dobrze. Poza tym zaszalałbym z Dorotą!

Pokrzywnica: Zaszalałbyś? Ha, to długo byś pewnie nie czekał na te konsekwencje…

Wracając jednak do powieści: jak Ci się podoba styl autora?

Ciernik: Niezły, chociaż jak dla mnie zbyt rozwlekły. Chciałbym przeczytać coś napisanego w ten sposób, ale z konkretną fabułą. Mogłoby wyjść całkiem ciekawie.

Pokrzywnica: Mnie strasznie męczyły długaśne, przekombinowane zdania. Może bohater tak myśli, z zawijasami i zakrętasami, ale źle mi się to czytało. Tam, gdzie jest krócej, konkretniej (historia z obrazem) jest lepiej. Może rzeczywiście przy bardziej dynamicznej akcji takie rozwlekłe wstawki pojawiające się tylko od czasu do czasu, a nie wciąż, byłyby bardziej strawne. I niezbyt podobał mi się chwyt z tłumaczeniem wszystkiego (łącznie z nazwami miast) na polski. O ile można jakoś znieść „tiszirt” (dlaczego nie „tiszert”?) czy „koka-kolę”, o tyle „Kale” to naprawdę nie jest to samo, co „Calais”. Na początku myślałam, że ten zabieg ma sens, że bohater „tłumaczy sobie” w ten sposób rzeczywistość francuską i w ogóle zachodnią na polską, ale przecież „Kale” pojawia się w reminiscencji, ta scena dzieje się we Francji! Nie rozumiem, dlaczego w całej książce konsekwentnie stosowane są te dziwacznie brzmiące spolszczenia.

Ciernik: A, tak. Mnie też irytowała ta maniera. Ale cieszę się, że przeczytałem „Wysprzątane miejsca” ze względu na historię Smutnego. Szkoda, że to nie ona stanowiła rdzeń opowieści.

Pokrzywnica: Mnie się podobała Małgorzata. Fajna, krwista postać. I on od niej uciekł! Chętnie bym przeczytała historię tego romansu – dzięki Małgorzacie moglibyśmy poznać również i głównego bohatera. A tu nic z tego, poznajemy go (a właściwie wcale nie poznajemy) kiedy jest już  pozamiatane. Wysprzątane. Szkoda.

czwartek, 11 grudnia 2014

Ekscentryk

Zwierzęce zabawy literackie: Ekscentryk

Opisz zwyczaje najbardziej ekscentrycznej, najbardziej zdumiewającej osoby, jaką zdarzyło Ci się kiedykolwiek spotkać.

Zabawa bez limitu znaków. Jeśli chcesz, możesz przysłać nam swój tekst o ekscentryku – jeśli nam się spodoba, opublikujemy go w dziale Zwierzęce zabawy literackie.

pokrzywnica(małpisko)leniwiecliteracki.pl

Realizacja:

Tomasz Borkowski, 27 grudnia 2014

niedziela, 7 grudnia 2014

Marcin Orlik „Piaskospanie”

Upolowane: Marcin Orlik „Piaskospanie”, e-book

 Ciernik: Zjadłem. Ale jestem rozczarowany. To było słabe!

Pokrzywnica: E, wcale nie. Wymień wady!

Ciernik: Przede wszystkim bohater, którego los jest mi całkiem obojętny. Lewy jest półprzezroczysty, trudno poczuć do niego jakąkolwiek sympatię. Już bardziej podobał mi się Prawy, który przecież nie jest głównym bohaterem, czy inne postacie, już całkiem poboczne.

Pokrzywnica: A jaki ma być? To schizofrenik! Mnie się Lewy podoba, choć jest nieco płaski i nie zawsze zrozumiały, ale właśnie taki musi być. Jest bowiem (chyba nie będzie to spojler, dużo nie zdradzę, bo orientujemy się w sytuacji już na samym początku) tylko częścią osoby, nie całością – to zresztą uważam za fajny, choć nie do końca zrealizowany pomysł. Nie do końca zrealizowany, bo czasem autor daje się ponieść konwencji i wtedy Lewy bywa wręcz zbyt pełny – ma instynkt, miewa przeczucia, a nie powinien ich mieć.

Ciernik: Druga rzecz to akcja, która z jednej strony pędzi na złamanie karku (ciągle jakieś zwroty) a z drugiej – po którymś tam zwrocie miałem dość. Zacząłem się najnormalniej w świecie gubić, co, po co, gdzie i tak dalej.

Pokrzywnica: Znów się nie zgadzam. Pęd akcji i zwroty także mi się podobały, łącznie z wynikającym z nich zagubieniem. Bo przecież jak inaczej miałoby być we śnie?

Ciernik: A niech sobie są zwroty i pęd, ale w tym wypadku zagubienie zniechęca do dalszej lektury. A zniechęca, bo dochodzimy do trzeciego zarzutu: całość jest emocjonalnie płaska! Niby kołowrót, dużo się dzieje, ale spływało to wszystko po mnie jak woda po kaczce. Szkoda, bo początek był bardzo zachęcający.

Pokrzywnica: Z tym zarzutem mogę się zgodzić. Rzeczywiście mamy tu niedosyt emocji. Ten sen jest śniony w sposób zbyt kontrolowany, z chyba trochę za dużym dystansem. Ale… ha, tu Cię zaskoczę, niczym Hiszpańska Inkwizycja: to też jest uzasadnione! Przecież emocje kumulują się w jednej, konkretnej postaci!

Ciernik: Taki bohater jak Lewy nie może, po prostu nie może, się podobać! Bohater bez Cienia zawsze będzie nudny, a tu autor właśnie kogoś takiego kreuje. O ile sama koncepcja jest faktycznie  ciekawa, to jednak taki bohater nigdy nie da rady pociągnąć całej fabuły! Poza tym, skoro Prawy jest jego Cieniem, Lewy powinien być tylko Personą, wyidealizowaną maską (a więc znowu nuuuudy). Nie jest. Jest nie wiadomo czym.

Pokrzywnica: Tylko, że tutaj wcale nie jest oczywiste, że to ma być konkretnie bohater bez Cienia. To jest po prostu postać bez pewnej części, ale wcale nie wiemy, jakiej (miałam wrażenie, że nie wie tego do końca również sam autor). Pod koniec następują próby (moim zdaniem,  niepotrzebne) zwrócenia uwagi na tę zagadkę i wyjaśnienia jej, ale te wytłumaczenia są bardzo powierzchowne, upraszczające. Uważam, że lepiej byłoby zostawić tę tajemnicę w spokoju. Niech sobie czytelnik sam próbuje określić, co właściwie zostało od Lewego oddzielone (tak naprawdę, to nawet nie w pełni oddzielone, bo komunikacja przecież jest).

Ciernik: Rzeczywiście lepiej by było, ale niestety na początku ostatniego rozdziału autor wyłożył kawę na ławę, rozminowując tak ładnie pracujący symbol, jakim był Prawy, sugerując jednocześnie, że mamy do czynienia właśnie z Cieniem a w najgorszym wypadku z jego częścią.

Poza tym wszystkim nie pasują mi sny w „Piaskospaniu”. Są zbyt logiczne. Sny takie nie są. Prawdziwy sen to pójście po bandzie, pełne absurdów, w które wierzymy, jakby były oczywistością. A tu mamy głównie pomieszanie i zapętlenie.

Pokrzywnica: Nikt nie mówi, że to są „prawdziwe” sny. Wręcz przeciwnie – narrator niejednokrotnie powtarza: „To nie jest sen, to piaskospanie”, a więc coś innego. Te sny mają prawo wyglądać nieco inaczej niż nasze codzienne, czy tam conocne. I wrażenie miałam rzeczywiście takie, jakbym uczestniczyła w jakimś półśnie kontrolowanym, chwilami nadmiernie kontrolowanym, a z drugiej strony – odciętym od źródeł wiedzy. Jedna z końcowych scen jest, na przykład, wyraźną aluzją do biblijnej walki Jakuba z aniołem. I ta scena mi się podobała (w ogóle uważam, że właśnie ta walka stanowi właściwy finał i tu powinna się ta opowieść skończyć, dalej czytałam już bez jakiegokolwiek zainteresowania czy napięcia, raczej z poczuciem, że coś się ciągnie niepotrzebnie). Ale została przedstawiona tak, jakby autor wszystko sam wymyślił i w ogóle nie zauważył, że czerpie z Biblii. To trochę irytujące, trąci jakąś taką... ignorancją. I ta nadmierna kontrola, ten dystans, trochę mi przeszkadzały. Ta książka byłaby lepsza, gdyby dało się ją trochę bardziej przeżywać, a nie tylko oglądać wydarzenia z boku jak film. Ale nie jest to książka zła, raczej średniak.

Ciernik: Nie oszukujmy się, nie chodzi o te niedociągnięcia koncepcyjne. Tego nie ustrzegła się nawet królowa fantastyki, Ursula Le Guin w pierwszej części „Ziemiomorza”. Tam przecież też mamy bohatera, który wypchnął swój Cień na zewnątrz i potem musiał się z nim bujać, ciągle Cień posiadając.

Chodzi o to, JAK to jest napisane. Jeśli jest napisane dobrze, nie mamy pretensji. W przypadku „Piaskospania” mamy słaby warsztat, przez co książka jest nudna, a niedociągnięcia zaczynają kłuć w oczy.

Jest tam, owszem, kilka niezłych pomysłów i fajnych obrazów. Mnie najbardziej podoba się to, że Prawy nie ma ust – cała symbolika tego. To bardzo działało na moją wyobraźnię.

Ale jest też sporo rzeczy niezrozumiałych lub niepotrzebnych. Nie chcę tu za bardzo spojlerować, ale jak myślisz, po co była ostateczna przemiana pająka?

Pokrzywnica: Zastanówmy się. Jest to przesunięcie na osi opozycji od brzydkiego do pięknego, od zwierzęcego do ludzkiego, od niemego do mówiącego, od broniącego do wymagającego obrony. Co to może oznaczać? Dodatkowo mamy jeszcze pewnego rodzaju ewolucję, bo tak naprawdę, to przez cały czas nie wiadomo, czy to jest pajęczyca czy pająk. Wskazuje na to tylko imię. To jest po prostu zwierzątko. I ono ewoluuje od nijakiego (z nadanym imieniem, czyli intencją, by było żeńskie) w kierunku pełnego żeńskiego. Na początku są w ogóle tylko męskie postacie, pierwsza żeńska, Aster, pojawia się już bliżej końca.

Ciernik: Nie zauważyłem, żeby Schizofrenia po przemianie wymagała obrony. Nie stała się pociągająca, raczej gderliwie odpychająca i zamulająca. Może autor chciał uczłowieczyć problem pierwotny, czyli zrobić go bardziej partnerskim? Świadomym? Łatwiejszym do ogarnięcia i komunikowania się z nim? Ale wyszło średnio. Mnie się po prostu to „brzydkie” bardziej podobało niż to niby piękne!

Pokrzywnica: Kobiety są gderliwie odpychające i zamulające? Rany boskie, z kim ja pracuję?!

Ciernik: No dobra, nie wszystkie. Gdybyśmy mieli lata pięćdziesiąte, Jung pisałby dalej swoje książki, role kobiece i męskie nie byłyby jeszcze tak rozmazane jak teraz, być może miałabyś rację. Ale w dzisiejszej pokręconej kulturze to już przestało działać w tak prosty sposób.

Pokrzywnica: A w ogóle, coś się tak uparł, żeby czytać Jungiem? Przeczytaj tego pająka Freudem! Dopiero będzie fajnie!

Ciernik: Vagina dentata! A nawet coś więcej!

Pokrzywnica: Tak. Vagina dentata na ośmiu nóżkach!

A teraz poważnie: ta książka naprawdę nie jest taka zła, jak ją przedstawiasz. Dlaczego tak bardzo Ci się nie podoba?

Ciernik: Nie chodzi o to, że mi się bardzo nie podoba. Chodzi o to, że mogło być znacznie lepiej. Jestem po prostu rozczarowany. Zawiedziony. Po naprawdę fajnym początku okazało się, że ciąg dalszy to strata czasu. Złości mnie zmarnowany potencjał.

sobota, 29 listopada 2014

Martin Cross „Facet. Po męsku o związkach”

Upolowane: Martin Cross „Facet. Po męsku o związkach”, e-book

Ciernik: Chyba powinniśmy zrobić na Leniwcu jeszcze jeden dział.

Pokrzywnica: Jaki?

Ciernik: „Niedoczytane”. Listę ofiar, na które natknęliśmy się podczas naszych polowań, ale o których nie chcemy rozmawiać, bo nie za bardzo jest o czym. Powinniśmy to zrobić ze względu na szacunek dla czytelnika i potencjalnego nabywcy danego dzieła. Było, nie było, są to e-booki zazwyczaj płatne, a często niedorobione. Wiesz, te wszelkiej maści wcześniaki albo pozycje obiecujące gwiazdkę z nieba, a nawet nieocierające się o próbę spełnienia tych obietnic. Książki za słabe, żeby je kupować i żeby o nich rozmawiać.

Pokrzywnica: Hm... Tylko to jest takie... nie do końca fajne. Mówisz, że tekst jest be, a nie mówisz, dlaczego. Ocena w postaci połowy gwiazdki i ani słowa komentarza. Jakbyś hotel oceniał albo krem do rąk. Wypada tak podchodzić do literatury?

Ciernik: A jeśli coś nie jest tak naprawdę literaturą? Jeśli tylko udaje?

Pokrzywnica: Tekst jest be nic nie mówi ani autorowi, ani potencjalnemu odbiorcy. Mówi tak naprawdę tylko tyle, że nam się nie chciało. A czy my jesteśmy Franz Maurer, żeby nasze nie chce nam się gadać było rzeczywiście znaczące?

Kiedy znamy treść utworu i mamy świadomość, jak wiele razy wytykaliśmy te same błędy (a one wracają jak bumerang w nowych tekstach kolejnych autorów) to się wydaje adekwatne. Ale czy wyda się takie również czytelnikowi bloga, człowiekowi z zewnątrz, który przychodzi czegoś się dowiedzieć o danej książce? Mnie by się taki dział „Niedoczytane” wydał raczej wyrazem jakiegoś zblazowania blogerów.

Ciernik: Ale jak tu sensownie rozmawiać o czymś, co jest pod każdym względem byle jakie?

Pokrzywnica: Nie jest łatwo. Ale może się da? Przy tym e-booku Martina Crossa miałam przede wszystkim poczucie, że oszukuje tytułem i opisem. Bo obiecuje coś naprawdę ciekawego, a daje… nudnawe nie wiadomo co. Nudnawe i niedorobione, z błędami, ale przecież nie takie zupełne nic. Zbiorek jest za słaby, by nazwać go książką, ale na miano kompletnego bełkotu też nie zasługuje. O coś chodzi, więc żal wyrzucić wszystko do kosza. Ale wydawać? Te trzy opowiadania są za słabe, żeby zachęcać odbiorcę do kupna, za słabe, żeby było o czym rozmawiać, za słabe, żeby coś z tym zrobił redaktor. Co właściwie robić z takimi tekstami? Można wrzucić na jakieś forum czy opublikować na blogu, ale przecież nie każdy prowadzi życie forumowo-blogowe. Wydać zatem i udawać, że to Prawdziwa Książka? No, nie za bardzo. Czytelnik może poczuć się oszukany. Ja się tak poczułam.

Ciernik: Powinniśmy byli wyczuć, co się święci, widząc pseudonim autora. Nie jakiś Michał Kaczmarek czy Janusz Mikołajczyk. Musi brzmieć „po zagranicznemu”! Martin Cross, czytaj: Jeszcze nie potrafię fajnie pisać, ale na pewno podbiję Amerykę! To taki selfpublishingowy trend.

Pokrzywnica: W samej chęci podbijania Ameryki nie ma nic złego. Gorzej, że nie bardzo jest czym ją podbijać. Może po prostu musimy czasem pozwolić sobie powiedzieć głośno, że w danym przypadku nie ma specjalnie o czym gadać? Bywają pozycje takie, że nawet krytykować ich się specjalnie nie chce, bo są na wzruszenie ramion. Obojętne. I krytyka nie ma też chyba specjalnie sensu. Myślisz, że „Facet” mógłby w ogóle, po iluś tam poprawkach, być dobry? Były ze trzy przebłyski, kiedy myślałam, że a może, że gdyby... Ale potem stwierdzałam, że nie. Jednak nie. Ale przecież to nie takie kompletne dno, jak choćby „Kune”. Gradacja złego i jeszcze gorszego?

Ciernik:Kune” było bardzo złe, ale to było zło z charakterem! Sztampa, kicz, klisza, tandeta. A „Facet”? A może ta książka jest jednak w pewien przewrotny sposób prawdziwa? Może po prostu jest taka, jacy teraz bywają faceci? Nijacy?

Pokrzywnica: Dziwne wrażenia mam po tej lekturze – trochę niesmaku, trochę rozczarowania, bo tytuł taki obiecujący, ale… E, tam, nic wielkiego, ot, jakby się spotkało brzydkiego psa. Wiesz, o co mi chodzi? Trochę przykro, ale po minucie już o tym nie pamiętasz. I najsensowniej byłoby to przemilczeć. Tylko że ludzie takie rzeczy piszą i wydają właśnie dlatego, że w odpowiedzi dostają milczenie. Myślą sobie: Może to nie takie złe, skoro nikt nie mówi, że złe?

Ciernik: I właśnie dlatego trzeba mówić. Trzeba mówić, żeby autor wiedział, a przede wszystkim, żeby wiedział odbiorca. Czas czytelnika nie jest z gumy.

Pokrzywnica: O czym właściwie są, Twoim zdaniem, te opowiadania?

Ciernik: O zagubionych facetach. Ale są zupełnie nieprzekonujące.

Pokrzywnica: Pierwszego już nie pamiętam. Wiem tylko, że było najsłabsze z trzech słabych. Drugie było trochę lepsze – zapowiadało się na absurdalną komedię i jako taka, może nawet by się obroniło, ale potem zrobiła się z tego proza obyczajowa. Niestrawna. I z nieprawdziwym bohaterem. Dla Ciebie był prawdziwy?

Ciernik: Nie pamiętam tego opowiadania.

Pokrzywnica: „Naga prawda”.

Ciernik: Aha! O tym gołym? W autobusie? Tak, zaczynało się ciekawie. Później było gorzej. O ile DJ był jeszcze odrobinę wiarygodny, o tyle główny bohater, ten rudy emo, już zupełnie nie.

Pokrzywnica: No, właśnie. Tak komediowo przerysowany. Gdyby konwencja tekstu była inna, to może wyszłoby z tego coś lekkiego do przeczytania w, nomen omen, autobusie. Ale to miał być ten nieszczęsny obyczaj... A trzecie opowiadanie, to już w ogóle nie wiem. Jest historia życia faceta. Ale po co? Dlaczego?

Ciernik: Fakt. He he. Żył sobie gościu, żył, a potem umarł. I nie wiadomo, dlaczego dupę w książce zawraca…

Pokrzywnica: A najdziwniejsze, że to było nawet wciągające. Tylko ni w ząb nie wiadomo, po co, na co i dlaczego. Słuchaj, a może tu jest jakieś niewydobyte i niewygrane poczucie humoru? Autor z jakiegoś tajemniczego powodu próbuje pisać poważnie, a w głębi ducha chciałby się ponabijać albo ironizować złośliwie? I wbrew sobie tego nie robi, cenzuruje się jakoś, a w efekcie wychodzi coś nijakiego?

Ciernik: Mam wyjąć talię tarota czy poszukać szklanej kuli? Skąd mam wiedzieć, czego chciał autor, skoro tego nie wyraził?

Pokrzywnica: Ech, żebyśmy chociaż zostali w niewiedzy, ale przejęci! A my zostaliśmy w niewiedzy i pełni chęci co najwyżej na kolację, bo ani emocji, ani refleksji nijakiej...

sobota, 22 listopada 2014

Zwierzęca przeszłość przedmiotów – zabawa Skowronka

Zwierzęce zabawy literackie: Zwierzęca przeszłość przedmiotów – realizacja

Skowronek opowiada o Butelce, która kiedyś była Psem.

Butelkowy Pies


 

Butelka niekoniecznie musiała zawsze być butelką, stojącą i czekającą, jak to zawsze robią dzisiejsze butelki, aż ktoś ją napełni, a potem opróżni. Niewykluczone, że wcześniej butelki były zupełnie innymi istotami – psami, podobnymi troszkę do jamników. Butelkowe kształty mieściły się w tułowiu psa, a w miejscu lejka i nakrętki znajdowała się szyja i głowa. Z denka wystawał ogonek, a całość stała na czterech małych, może nieco krzywych, łapkach – oto był Butelkowy Pies.

Psy takie żyły na polanach i łączkach, zwłaszcza w pobliżu rzek albo strumyków. Właśnie przez to stały się butelkami. A było to tak:

Wadą butelkowych psów była ich słabość do wody. Po prostu ją uwielbiały! Początkowo próbowały się trochę powstrzymywać i ograniczać, ale wkrótce zrezygnowały i oddały się swoim chęciom. Zaczęły przesiadywać dniami i nocami w rzekach lub innych zbiornikach wodnych, cały czas tylko kąpały się, piły i siusiały, aż przestały robić jakiekolwiek inne rzeczy. Jednak nie da się tak długo przeżyć, będąc zwierzęciem. Żeby więc w ogóle mogły przetrwać, zaczęły ewoluować i przemieniły się w butelki na wodę. Bo butelki nie potrzebują wykonywać tych wszystkich rzeczy, które muszą robić zwierzęta, na przykład jeść. Butelki nie muszą nawet oddychać! Wystarczy, że piją i leją. To oczywiste, że lepiej było dla tego gatunku zmienić się w inny, niż zupełnie wyginąć.

W niektórych butelkach do tej pory zachowały się jednak ślady psiej natury. Widzieliście kiedyś, jak łakomie patrzą na kości?

niedziela, 16 listopada 2014

Kuba Wojtaszczyk „Portret trumienny”

Upolowane: Kuba Wojtaszczyk „Portret trumienny”, papier, e-book

Pokrzywnica: Książka (dostępna zarówno jako e-book, jak i w wersji papierowej) została wydana przez... hmm... jak to właściwie nazwać... Niby selfpublishing to działanie bez wydawcy, a tutaj wydawca (czy może platforma wydawnicza?) jest i nazywa się Simple Publishing.

I co się nieczęsto zdarza w przypadku samodzielnie wydawanych książek, „Portret trumienny” miał kampanię promocyjną. Zainteresowałam się nim, bo zobaczyłam reklamę w czerwcowych „Książkach. Magazynie do czytania”.

Ciernik: To rzeczywiście nowość w światku selfpublishingu. Nie dość, że w ogóle jest kampania, to na dodatek skuteczna (kupiłaś).

Pokrzywnica: Otóż to. Były także wywiady z autorem na różnych portalach, patronaty, spotkania autorskie. Redakcja i korekta także widać, że była (choć drobnych wpadek się nie ustrzegła, ale nie było tego dużo). Selfpublisher, który wypuszcza ewidentnego gniota z mnóstwem błędów, bez żadnej reklamy, raczej z tradycyjnymi wydawnictwami nie powalczy i pozostanie na marginesie. Ale „Portret trumienny” powalczyć może. Nie jest to jakieś objawienie, ale nie odstaje specjalnie poziomem od książek wydawanych tradycyjnie. Tylko że kierowany jest chyba do specyficznego odbiorcy. Chociaż... ja raczej nie jestem adresatką tej prozy, ale w jakiś przedziwny, perwersyjny sposób ona do mnie przemówiła. Sama nie wiem, czy bardziej do ukrytego we mnie masochisty, czy sadysty, ale jakiejś części mnie to się podobało.

Ciernik: We mnie „Portret trumienny” wzbudził uczucia… nijakomieszane. Bo w zasadzie jest to książka o niczym. Nie ma przemiany bohatera, jest za to płytka parada stereotypów: z jednej strony mamy neurotycznego, zakompleksionego geja (Swoją drogą: może jego problemem jest to, że jeszcze nie zrobił coming outu? Wydaje się, że w rodzinie nikt o jego homoseksualizmie nie wie lub wiedzieć nie chce) wstydzącego się swoich korzeni, z drugiej – gromadkę kołtuńskich pijanych polakatolików. Króluje nienawiść lub przynajmniej pogarda i nieufność. Brak tu odkrywczości czy głębi, ale brak też prawdziwego mięsa niczym z filmów Smarzowskiego czy choćby książek wydawanych przez Psa Łańcuchowego. Ale od czasu do czasu zdarza się trafny opis, często krótki, dosadny, czasami zabawny, na przykład: „Dwupiętrowy dom z rozległą piwnicą i takim samym strychem utrzymano w stylu niewystarczających funduszy przełomu 1989/1990 z domieszką późniejszego eklektyzmu materiałów budowlanych”. Książka wciąga, trzyma przy sobie, ale jakoś tak dziwnie, czyta się ją z niechęcią, jakby na granicy decyzji o porzuceniu lektury.

Pokrzywnica: O! To ostatnie Twoje zdanie idealnie ją podsumowuje! Czytałam, zastanawiając się, dlaczego ja to właściwie jeszcze czytam, ale z niejasnych powodów chciałam czytać dalej. Sama nie wiem, czy to masochizm (bo dość paskudne to wszystko jest – i bohater, i jego rodzina, i cała sytuacja), czy sadyzm (niezmiernie się bowiem cieszyłam, że nie jestem Aleksandrem, nie mam takiej rodziny, takich marzeń i takiego życia).

Do kwestii banalności, nijakości i stereotypów autor odnosi się w tym wywiadzie:

Zacytuję fragment:

Piotr Seweryn Rosół: „Dobrze, dobrze, tylko po co mam czytać Twoją powieść? Jest ostentacyjnie nudna. Tam się przecież nic nie dzieje. Banalność codzienności, idiotyzm spraw nieistotnych. Na powierzchni zero atrakcji, zero dramatu (…)”.

Kuba Wojtaszczyk: „Coś Cię jednak w tej książce musiało zaintrygować, jeżeli teraz rozmawiamy (śmiech). A tak na poważnie to wydaje mi się, że siła „Portretu...” tkwi w tej banalności dnia codziennego, którą tak naprawdę większość z nas zna, ale właśnie dlatego nie dostrzega. Te wszystkie ciotki, ograniczeni rodzice, brat półidiota, ta nieustanna konsumpcja bigosów i małomiasteczkowość to jest takie dobrze oswojone, takie bezpieczne, z delikatną nutką sentymentów. Ale tak naprawdę jest epicentrum wszelkiej nietolerancji, której nie akceptujemy, a nic z tym zrobić nie możemy. Bo jak walczyć z najbliższą rodziną? Odciąć się od wszystkich?”.

Natomiast co do przemiany bohatera: a końcówka? Nie będziemy tu spojlerować, ale czy nie sądzisz, że to, co się w końcówce dzieje, jest właśnie psychiczną przemianą Aleksandra?

Ciernik: Nie jestem przekonany. Wydaje mi się, że to nie był jego pierwszy raz.

Pokrzywnica: A nie zaskoczyły Cię jego decyzje? Mnie tak. Przez cały czas wydawało się, że jego sympatie i antypatie są jasno określone, że te decyzje, kiedy już dojdzie do finału, będą oczywiste i przewidywalne. A jednak nie. Coś się zmieniło. Coś się... przelało.

Ciernik: No tak, masz rację, to mnie na początku zaskoczyło. Wydało się nawet trochę nieprawdopodobne. W tym sensie rzeczywiście nastąpiła przemiana.

Pokrzywnica: Miałam z tą książką zabawny problem. Zdarzają się przepiękne zdania, na przykład: „Ja tu myślu-myślu, tymczasem pociągowy steward, ten sam, który na dworcu frywolnie klepnął konduktorkę w pupę, wyciąga do mnie dłoń głodną biletu, a w drugiej trzyma kasownik i nerwowo stempluje powietrze, pewnie z przyzwyczajenia”. Ale są też takie, przy których zastanawiałam się, czy to wina korekty, czy celowy zabieg. Co to, na przykład, za dziwoląg: „Kolej ma swoją długoletnią tradycję w byciu przekaźnikiem zgonów”? Ani to śmieszne, ani intrygujące, po prostu zwyczajny składniowy koślawiec. Albo to: „Ubrałem przygotowane poprzedniego dnia dżinsy” czy to: „Zapapranie juchą szorowanych kafelek”. To są ewidentne błędy, ale kto je popełnił – korekta czy bohater? Myślisz, że są celowe? Że to wychodzi z Aleksandra wiejskie pochodzenie?

Ciernik: Nie wiem, ale wydaje mi się, że to jednak niedopatrzenie korekty. Ja miałem trochę inny śmieszny problem. Jak odbierasz klimat tej powieści?

Pokrzywnica: Dziwna rzecz. To wszystko dzieje się latem. Jest kilka wzmianek o panującym upale. A ja i tak przez cały czas widziałam wczesną wiosnę. Koniec marca czy początek kwietnia, kiedy śnieg topnieje i śmieci wyłażą bezwstydnie na wierzch, a jest jeszcze za wcześnie, żeby ukryła je zieleń. Ta atmosfera brudnej, pełnej nieokreślonego napięcia, pochmurnej wiosny była tak silna, że nie dałam rady uwierzyć w lato i upał.

Ciernik: Właśnie! Ja też! Wychodzi na to, że klimatu nie da się stworzyć przez proste: było gorąco. On powstaje gdzie indziej i czytelnik go odbiera, czasem nawet wbrew podawanym wprost przez autora informacjom.

Pokrzywnica: Ale wiesz… To też ma sens. To jest przecież w dużym stopniu opowieść o zakłamaniu. Co innego na języku, co innego w sercu. Inna pogoda, inna pora roku panuje naprawdę, a inną sobie wmawiamy… Przecież o to, między innymi, w „Portrecie trumiennym” chodzi!

wtorek, 11 listopada 2014

Tomasz Borkowski „Irlandia Jones poszukiwany”

Upolowane:  Tomasz Borkowski „Irlandia Jones poszukiwany”, e-book

Pokrzywnica: Tak naprawdę, książka nazywa się: „Irlandia Jones poszukiwany, czyli wynurzenia ciała z bagien”. I jest fajna.

Ciernik: Polak za granicą kojarzy się głównie z polskim hydraulikiem. „Irlandia Jones” opowiada natomiast o przygodach tego niewielkiego procenta naszych krajanów, który nie uciekł za chlebem na zmywak, ale wyjechał pracować w zawodzie. Mamy więc zbiór opowiadań, reportaży i esejów dotyczących historii Irlandii widzianej oczami polskiego archeologa na... wykopkach. Smakowało?

Pokrzywnica: Smakowało. Zdecydowanie!

Znam kilku archeologów. Mają podobne poczucie humoru jak autor. Podejrzewam, że rozbicie marzeń o wielkich odkryciach o kant łopaty powoduje uaktywnienie jakiegoś tajemniczego ośrodka w mózgu i to właśnie sprawia, że zwykły człowiek staje się archeologiem. Bo archeologia to długie i nudne godziny ciężkiej, brudnej, fizycznej pracy. I jak tu zachować romantyczną nadzieję na odkrycie skarbu? Oni potrafią! Ten ośrodek w mózgu i to specyficzne poczucie humoru pewnie do tego właśnie służą – żeby kopać i kopać, i nie stracić przy tym cierpliwości. Oraz rozumu.

Narrator jest niesłychanie sympatyczny i świetnie się patrzy jego oczami. „Irlandia Jones” przypomina mi trochę cykl Petera Mayle'a o Prowansji oglądanej okiem Anglika. Ale przyznam, że polski archeologiczny rzut oka na Irlandię podoba mi się bardziej. Zarówno tam, gdzie jest bardzo śmiesznie, jak i tam, gdzie jest poważniej i mądrzej. A czasem jest i tak, i tak jednocześnie (choćby legenda o świętym Kevinie i pisklętach kosa). Ciekawe, czy to Irlandia (czyżby „słynne irlandzkie poczucie humoru” opisane w jednym z rozdziałów?) czy osobowość autora sprawiła, że jest tak ciekawie i tak zabawnie.

Ciernik: Myślę, że to efekt promieniowania osobowości autora. To nie jest prosty pracownik budowlany, który po powrocie z pracy ma wszystkiego kompletnie dość i marzy tylko o tym, żeby zalec przed telewizorem z guinnessem w ręku. To jest facet ciekawy kawałka świata, w którym wylądował, jego historii, kultury. Być może dzięki tej ciekawości przesiąknął również irlandzkim zdystansowanym podejściem do siebie, ale pewnie częściowo miał ten dystans w sobie już wcześniej.

Pokrzywnica: Rzeczywiście, świadczyć o tym mogą dygresje, wspomnienia wcześniejszych spotkań bohatera z cudzoziemcami. Przy niektórych popłakałam się ze śmiechu. Na przykład to:

„Dzyń dobry – powiedział przyjaźnie Holender.

Był wysportowanym, młodym człowiekiem, a jego obszarpany plecak wyglądał na bywalca wielu krajów.

– Dzyń dobry – odparłem grzecznie.

Myślałem, że na tym skończy się jego znajomość polskiego, ale ku mojemu zdumieniu, potomek budowniczych polderów, ciągnął dalej:

– Łagodna pagoda, nieprawdaż?

– W rzeczy samej – odparłem uprzejmie, poddając się bezwiednie jego stylowi.

– Czy pan szykowny do Wroclawiu udaje także – i po długim namyśle – się?

Musiał się uczyć języka ze strasznie starych rozmówek.

– Jak najbardziej.

– Kupiłem bileta sobie – oznajmił z dumą i pokazał mi kartonik.

– Serdecznie gratuluję. Świetnie pan mówi po polsku.

Pokraśniał cały.

– Pięćset lat nauczania! – powiedział z dumą. – Całodziennie po gadzinie! Każdy dzień.

Pokręciłem głową z podziwem.

– Pięć lat! – tym razem mu wyszło. – Bardzo ciekawski język.

– To prawda.

– Ale jaka miłość tak sobie obecnie pogaworzyć!”

Jaka miłość przeczytać taki dialog! Ale bardzo podobały mi się także nagłe odjazdy autora w fantazję. Dziewczynka w windzie? Pstryk! Coś odpala i z niczego powstaje historia niesamowita. Albo wędrówka ludów indoeuropejskich przedstawiona jako wycieczka autobusem... No i Newgrange –  dzięki autorowi przeżywamy podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.

Ciernik: Albo dorabianie sobie w pizzerii i „szpiegowanie” konkurencji! Bardzo podziwiam umiejętność przedstawienia codziennych i normalnych sytuacji w sposób odmienny i niesamowity, taki, na jaki sam bym nie wpadł. Nie trzeba być autorem fantastyki, żeby pisać w pewnym sensie fantastycznie.

Największe wrażenie zrobił jednak na mnie rozdział poświęcony Travellersom.

„Tra­vel­lers, mimo ca­łej po­li­tycz­nej po­praw­no­ści, prób zro­zu­mie­nia i za­ak­cep­to­wa­nia in­nej kul­tu­ry i spo­so­bu ży­cia, sta­no­wią w Ir­lan­dii pro­blem. Pro­blem nie­co inny niż Cy­ga­nie na Kon­ty­nen­cie. Bo Cy­ga­nie są obcy, a Tra­vel­lers – swoi. Ale jed­no­cze­śnie obcy. Cy­ga­nie róż­nią się nie tyl­ko try­bem ży­cia od prze­cięt­ne­go Po­la­ka czy Cze­cha. In­a­czej wy­gląda­ją, in­a­czej się ubie­ra­ją, mają inne imio­na i na­zwi­ska. Tym­cza­sem Tra­vel­ler to Ir­land­czyk. John O’Neil, blon­dyn lub rudy, nie­bie­sko­oki, któ­ry nig­dzie le­gal­nie nie pra­cu­je, miesz­ka w przy­cze­pie pod wia­duk­tem, za­ła­twia się w krza­kach, ma osiem­na­ścio­ro dzie­ci z da­le­ką ku­zyn­ką i nie po­sy­ła ich do szko­ły. I, co gor­sza, on nie wi­dzi w tym nic złe­go. On chce to cią­gnąć”.

Głębokie socjologiczne spojrzenie, porównanie do Romów i wywrócenie do góry nogami tej niby oczywistej dychotomii my-oni. Perełka. Aż sam zacząłem się zastanawiać, dla kogo jestem swój i jednocześnie obcy. A jeszcze ciekawsze było zadanie sobie pytania: kto dla mnie jest takim swoim obcym?

Pokrzywnica: A ja zwróciłam uwagę na pewien szczegół. Bo tutaj dobrze widać, jak wiele on znaczy. Początki. Niewielu autorów umie pisać dobre początki. W tej książce sporo rozdziałów zaczyna się po prostu rewelacyjnie:

„Jest takie miejsce, w hrabstwie Clare, gdzie magia styka się z rzeczywistością. Dokładniej magia kina. Przy wąskiej dróżce jest murek i biały żeliwny płotek, za nimi rozpościera się obszerny trawnik, a w głębi stoi znajomy, szary dom. Znajome drzwi prowadzą do znajomego holu ze znajomym zegarem. Na lewo jest salon z kominkiem, potwornymi tapetami i kanapą z narzutką przedstawiającą Jezusa. Pod ścianą stoi wysłużony fotel. Dom znajduje się na wyspie Craggy Island, której nie ma na mapach”.

Po takim początku jesteś już na smyczy i dasz się poprowadzić wszędzie. I tego nie da się niczym zastąpić – nie pomogą żadne opisy ani popisy. To trzeba po prostu czuć. Albo umieć. Albo jedno i drugie.

Dla równowagi dodam jednak, że coś mi się nie podobało. Tytuł. Coś z nim jest nie tak. Niby pasuje, niby zabawny, ale mam wrażenie, że zapowiada książkę dużo słabszą i głupszą, niż ona rzeczywiście jest.

Ciernik: Oj, tak. Większość rozdziałów też jest słabo zatytułowana. Widocznie tu ma autor swój słaby punkt.

Pokrzywnica: Ja „Irlandię Jonesa” kupiłam ze względu na nazwisko. Pamiętasz „Tea-booka. Prozę” i opowiadanie „Atlas” Tomasza Borkowskiego? Pomyślałam, że a nuż to ten sam, a opowiadanie było w porządku. Gdybym jednak tego nazwiska nie znała, to tytuł raczej by mnie odstraszył. Spodziewałabym się młodocianych „wyluzowanych” wypocin z pretensjami. A to jest książka, owszem, bardzo zabawna (zwłaszcza, jeśli ktoś lubi dowcip językowy) ale także inteligentna i pełna ciekawych informacji.

Ciernik: No, cóż. Dobre tytuły to część tej sztuki, pewnie równie ważna jak dobre początki, ale z drugiej strony: lepsza mocna treść pod słabym tytułem, niż cienka wydmuszka, której tytuł obiecuje niezapomniane przeżycia, a okazuje się, że to gruszki na wierzbie. Takie lektury też nam się zdarzały, prawda?

poniedziałek, 3 listopada 2014

Jakub Erbling „Werfrand”

Upolowane: Jakub Erbling „Werfrand”, e-book

Pokrzywnica: Czasem przytrafia się swoisty fenomen: książka taka sobie, która jednak porusza i daje kopa do dyskusji. „Werfrand” to właśnie taki przypadek, nie sądzisz?

Ciernik: Pierwsze skojarzenie, które nie chciało mnie opuścić do końca lektury, to film „Wielkie piękno” w reżyserii Paola Sorrentino. Podobny bohater – starzejący się playboy, który z niejednego pieca chleb wcinał, pracujący w kulturze, inteligentny, czarujący cynizmem i intelektem, rozpamiętujący młodość.

„Werfrand” to książka bardzo filmowa, nie tylko pod względem treści, ale też budowy i klimatu. Film w dzisiejszych czasach jest dominującym medium. Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest tak, że przez  to książki coraz częściej przypominają swoją budową filmy? Opisy przypominają kadry, dialogi są wręcz żywcem wycięte ze scenariusza, sposób i tempo prowadzenia akcji, cliffhangery, i tak dalej… Czy też może to my, konsumenci kultury obrazu, czytamy książki w taki sposób, że słowa przekładamy w głowie na obrazy i kadry?

Pokrzywnica: Nie widziałam „Wielkiego  piękna”, ale zgadzam się, że pewna „filmowość” jest w prowadzeniu akcji widoczna. Tyle, że to uzasadnione i niemal oczywiste, skoro bohaterem jest reżyser. Moim pierwszym skojarzeniem była jednak książka: krótka, lecz treściwa powieść „Higiena mordercy” Amélie Nothomb. Ten sam pomysł, ta sama sytuacja, stary celebryta (u Jakuba Erblinga – reżyser, u Amélie Nothomb – pisarz) kontra młoda dziennikarka, wywiad-rzeka i mroczna tajemnica z przeszłości w tle. Tylko że to, co Nothomb zrobiła dobrze, Erbling zrobił, niestety, źle.

Ciernik: Dlaczego źle?

Pokrzywnica: Na początku myślałam, że chciał po prostu wykreować buca, który zgrywa się na znawcę kobiet, a w rzeczywistości nimi gardzi. Gardzi zresztą ludźmi w ogóle: „...trudno wierzyć w opowieści o wielkich talentach, którym coś stanęło na przeszkodzie. Widocznie nie byli tak dobrzy, jak sądzili. Zabrakło ciężkiej pracy, determinacji, marzeń. Wyznaję teorię, że w świecie jest 200-250 tysięcy osób, które żyją naprawdę. Są twórczy, kreatywni, nie zadowolą się byle czym. Reszta? Tło, bezbarwne tło. Pionki na szachownicy, wypełniające polecenia, dbające o połączenia między prawdziwymi istnieniami”.

Buc, jak żywy! Dopóki nie porównasz go z wykreowanym przez Nothomb Pretextatem Tachem. O, to jest dopiero buc! Jest tak paskudny i obrzydliwy, że myślisz, iż bardziej już nie można, a tu wciąż okazuje się, że można i to jeszcze jak! A dlaczego to się belgijskiej autorce udało? Bo jej buc ma lustro, antagonistkę, a zarazem partnerkę, która pozwala mu się rozwijać ze zdania na zdanie! To jest porządnie zbudowana postać, prawdziwa kobieta, która atakuje, kontratakuje, zaskakuje. To jest rzeczywiście dialog, ba, prawdziwa wojna na słowa! Tymczasem u Erblinga, zamiast porządnej antagonistki, mamy jakąś atrapę, zaledwie cień postaci, dziunię tak głupiutką i tekturową, że nawet buc przy niej nie błyśnie bucowatością. I niestety to samo jest z innymi kobietami w „Werfrandzie”– to są uproszczone, wycięte z papieru sylwetki, a nie prawdziwe postacie, przez co główny bohater (paskudny czy nie) nie może rozwinąć skrzydeł. To wszystko przypomina zabawę dziewczynki urządzającej podwieczorek dla lalek: siedzą sobie nieruchome, plastikowe zabawki dookoła, a bohater w tym kręgu urojonych kobiet bawi się w playboya.

Ciernik: A mnie się ta bucowatość  Werfranda podobała. Jego znajomość kobiet jest taka sama, jak umiejętność tworzenia związków. Czyli żadna. Wie jak uwieść, ale nic poza tym. I to rzeczywiście występuje często w komplecie z bucowatością. Spotykam takich facetów. Znają triki, sztuczki, ale gdy przyjdzie czas na prawdziwą relację, pojawia się problem i wtedy są kompletnie zagubieni.

Pokrzywnica: Do pewnego momentu myślałam, że tak ma być, że to wciąż jest kreacja bohatera, że Werfrand po porostu tak widzi świat i że ta kreacja postaci do czegoś prowadzi, coś ma z tego wyniknąć. Aż w końcu trafiłam na to zdanie: „On zauważył jej koronkową podwiązkę wieńczącą czarne rajstopy”. I ten błąd, ewidentnie autora, nie bohatera, spowodował, że moje zaufanie do niego rozsypało się w drobny mak. Czasem tak bywa, że prosta pomyłka, którą wychwyciłby pierwszy lepszy redaktor, ma opłakane skutki. W tym przypadku oznacza, że autor nie wie, o czym pisze. Pisze bowiem o kobietach, a nie wie, że podwiązek nie nosi się do rajstop. Podwiązki służą do podtrzymywania pończoch, bo pończochy kończą się w górnej części uda i trzeba je czymś przytrzymać, żeby nie zsuwały się z nóg. Rajstopy kończą się w pasie. Gdyby opisana kobieta miała „podwiązkę  wieńczącą (czyli kończącą, por. koniec wieńczy dzieło) rajstopy”, to miałaby ją na wysokości pępka. W dodatku nie wiadomo po co, bo rajstop nie trzeba dodatkowo podtrzymywać. Obecnie pończoch też już zresztą nie, bo teraz używa się samonośnych. Podwiązka, z użytecznego elementu garderoby, stała się jedynie symbolem, gadżetem ślubnym albo erotycznym. Ale w żadnym przypadku nie zakłada się jej do rajstop. Playboy by o tym wiedział. A skoro nie wie, to nie wie nic o kobietach. Trudno się dziwić, że o ich psychice nie ma pojęcia, skoro nawet kobiece ciało jest dla niego tajemnicą. Przestał być wiarygodny. Całkowicie.

Potem mamy jeszcze kolejną wpadkę: „ Słyszałem, że chce się pani czegoś dowiedzieć o Werfrandzie... – Adam uśmiechnął się delikatnie i pocałował ją w rękę”. Akcja toczy się (wnioskując z imion i nazwisk postaci) na bliżej niesprecyzowanym Zachodzie. Tam nie obowiązuje nasz żenujący, sarmacki obyczaj całowania obcych kobiet po rękach, ot tak, dla zasady. U nas też już, na szczęście, zanika. I dobrze, bo to nic przyjemnego – być całowaną przez obcych facetów, bo tak wypada i wszyscy tak robią. Gdyby Adam tak uczynił, to dziennikarka by pomyślała, że zwariował. I miałaby rację.

Są jeszcze inne, typowo językowe błędy – tutaj wystarczyłaby zwyczajna korekta, ale widocznie jej nie było. „...którą sukienkę ubrać?” Ubrać można choinkę, sukienkę się wkłada. Albo można ubrać się w sukienkę. „Awansowali go w drabinie dziobania” – odsyłam do słownika frazeologicznego, hasło: kolejność dziobania. „Targ został dobity”. Nie zawsze można sobie pozwolić na zmianę strony czynnej („dobić targu”) na bierną. Redaktor wytłumaczyłby, dlaczego. I sporo zdań ewidentnie nieprzeczytanych ponownie po poprawkach, na przykład  „Co się stało - Karin rozczulił widokiem jego bezradności”.

Ale mimo wszystko, pewną prawdę o życiu, zwłaszcza o relacjach damsko-męskich w dzisiejszym  świecie autor, moim zdaniem, uchwycił. Obawiam się jednak, że zrobił to niechcący.

Ciernik: A może wcale nie? Ta kreacja jest przecież konsekwentna. Są tacy ludzie.

Pokrzywnica: Tak, zabawa w podwieczorek dla lalek jest, niestety, prawdziwa. Ale nie wiem, czy w tej książce faktycznie chodziło o to, żeby ją ukazać. Przecież gdyby rzeczywiście chcieć, to można by o tym napisać bardziej wprost, ostrzej, boleśniej.

Ostatnio często natykam się w necie na wpisy mężczyzn o tym, że kobietom chodzi tylko o portfel, że powodzenie kobiety zależy wyłącznie od tego, czy jest ładna, a powodzenie mężczyzny od tego, czy ma pieniądze. I to jest samospełniająca się przepowiednia: chcesz kobiety ślicznej i tylko ślicznej? Tylko takie zauważysz. Posadzisz je wokół siebie jak dziewczynka lalki. I będziesz im nalewał udawaną herbatę z plastikowego czajniczka. A one stuprocentowo potwierdzą twoją wizję świata, bo dla nich rzeczywiście będzie się liczył twój portfel. Nie po to zredukowały się do lalek, żeby nic z tego nie mieć. Muszą dostać pieniądze. A wiesz dlaczego? Bo bycie śliczną kosztuje. Kosmetyki kosztują (obejrzyj sobie kiedyś na YT, jak się robi makijaż, skąd się biorą te śliczne oczka, te gładkie policzki), godziny na siłowni (ten zgrabny brzuszek) kosztują, te koronkowe bluzeczki, w których one tak ponętnie wyglądają, też kosztują. I to wszystko pochłania czas. Masę czasu, więc na dbanie o nic innego (na przykład o mózg) już go nie wystarcza. Zresztą to by była chybiona inwestycja, bo mózg cię przecież nie interesuje. Po co lalce mózg? Zatem kobieta, którą sobie wybierzesz, będzie lalką. I ciebie musi być stać na jej utrzymanie. Coraz więcej ludzi bawi się w taki podwieczorek i myślą, że coś wiedzą o świecie. Tak naprawdę nie wiedzą nawet, jak wygląda podwiązka. To działa w obie strony, bo kobiety tak samo niewiele wiedzą o mężczyznach. Zresztą mężczyźni sami o sobie też nie. Nie mają czasu o tym myśleć, bo zarabiają pieniądze, żeby kupić lalki.

Tymczasem poza pokojem dziecięcym istnieje świat i toczy się życie. Trzeba jednak mieć odwagę, żeby otworzyć drzwi. Buce płci obojga jej nie mają. Wolę już tchórzy, którzy potrafią uczciwie powiedzieć: wiem, że istnieje świat za moimi drzwiami, ale boję się tam pójść, niż nadętych Werfrandów, którzy wygłaszają swoje pseudomądrości o życiu, pozostając do śmierci na poziomie przedszkolaka.

Valeria Lukyanova: „Wszystkie kobiety będą wyglądały JAK JA

Ciernik: Trafiłem na jeszcze ciekawszą wersję tego, o czym piszesz. Taka historia z życia wzięta: bogaty koleś sponsorował kobiecie, z którą zaczął się spotykać, terapię, żeby mogła poukładać swoje... życie? Popatrz: niby mamy dbanie o mózg, ale czy to również nie jest z jego strony inwestycja? Czy to nie jest układ? Ponaprawiaj sobie głowę za moje pieniądze albo do widzenia. Nawet jeśli to nie zostało wypowiedziane wprost, to przecież o to właśnie chodzi!

Problemem w tym wszystkim jest brak akceptacji, a nawet nieumiejętność zauważenia tej drugiej osoby, przebicia się poza swoje wyobrażenia o tym, jaka ona powinna być. Nie jesteś partnerem, jesteś dodatkiem do mojego świata, meblem, elementem, który w każdej chwili mogę wymienić na inny. Co to za różnica, czy mówimy o drogich kosmetykach i karnetach na siłownię, czy o drogim uczestnictwie w kulturze wysokiej i bilecie do opery? Jak dla mnie – żadna.

Pokrzywnica: Akceptacja, mówisz... Tylko żeby zaakceptować kogokolwiek, musielibyśmy najpierw przyznać, że świat to coś więcej niż różowy pokoik zabaw, a inni ludzie to nie plastikowe figurki, które mają służyć naszej przyjemności. Życie to nie jest udawany podwieczorek. Jeśli jednak jestem bucem (albo panią buc) to tego właśnie przyznać nie potrafię. Jedyne odkrycie, jakiego jestem w stanie dokonać, to: Och, jak to? Za zabawki trzeba płacić? Cóż za niesprawiedliwość! I głoszę z nadętą miną tę swoją rzekomą wiedzę o życiu, siedząc do późnej starości na puchatym dywaniku w pokoiku  własnych wyobrażeń i oczekiwań. Samotnie. Bo buc nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by otworzyć drzwi.

I taki właśnie jest Werfrand. Słaby bohater, książka irytująca, ale… jest o czym myśleć po lekturze.

 

sobota, 25 października 2014

Aleksander Litto Strumieński „Szelest zamkniętych drzwi”

Upolowane:  Aleksander Litto Strumieński „Szelest zamkniętych drzwi”, e-book

Pokrzywnica: Czy istnieje coś takiego jak fantastyka filozoficzna? Religijna, owszem, istnieje, choć nie do końca wiadomo, co się pod tym określeniem kryje. A filozoficzna?

Ciernik: Filozofowanie w fantastyce zdarza się całkiem często, szczególnie w SF od momentu, gdy ta zaczęła zapuszczać się w rejony fizyki kwantowej. Nie można było uniknąć pytania o naturę świata, doświadczenia, i tak dalej. Natomiast nigdy nie spotkałem się z fantastyką stricte filozoficzną.

Pokrzywnica: Dla mnie dotychczas filozofia w fantastyce oznaczała jedno z dwojga: albo Lem, albo Dukaj. A ten mały, niepozorny zbiorek (przy zachowaniu wszelkich proporcji – Aleksander Strumieński to całkiem inna półka, niż Dukaj czy Lem) pokazuje odmienne oblicze fantastycznego filozofowania. Kryje się w nim pewna tajemnica – obietnica. Niezrealizowana, ale z nadzieją na przyszłość. Czytając rozmaite pozycje selfpublishingowe, często mam poczucie, że autor opublikował tekst za wcześnie. Zazwyczaj oznacza to, że z pierwotnego szkicu po wielu poprawkach mogłoby powstać coś znośnego do czytania. W tym przypadku jest inaczej – „Szelest zamkniętych drzwi” już jest znośny, a po wielu poprawkach mógłby stać się książką całkiem mocną. Oryginalną. To jest takie filozofowanie à la Erich von Däniken, ale znacznie mądrzejsze. Z drugiej strony: nie jest to twórczość aż tak ambitna jak dzieła Dukaja. Coś pośredniego. Tylko czy taka książka znalazłaby odbiorców?

Ciernik: Moim zdaniem, nawet gdyby podać to wszystko w lepszej, bardziej dopracowanej formie, niełatwo byłoby o czytelników. Przecież nawet autor Innych pieśni” nie odważył się podać filozofii bez wsparcia odpowiednio wartkiej (jak na Dukaja) fabuły, a jest tam tej filozofii sporo. Na pewno byłoby to coś oryginalnego, ale krótka forma to chyba jedyna szansa. Jako powieść filozofowanie Aleksandra Strumieńskiego byłoby raczej niestrawne.

Pokrzywnica: Dlatego autor, bardzo słusznie, zdecydował się na zbiór krótkich opowiadań. Niestety, tekstom wyraźnie zabrakło ręki redaktora. I to takiego „redaktora natchnionego”, który poczułby istotę każdej opowieści i zarazem nie bałby się ingerować w strukturę. Bo problemy są z tym zbiorkiem dwa: struktura i precyzja.

Struktura... cóż, ja miałam poczucie, że tutaj sklejono dwa odrębne zbiory opowiadań, z których żaden nie został jeszcze napisany w pełni. Na pierwszy składałyby się „Szelest zamkniętych drzwi”, „Świątynia” i „Betesda” i do tego należałoby jeszcze dopisać kilka innych, kiełkujących pośrednio z podstawowego pomysłu, tego, który stanowi źródło „Szelestu...”, czyli oryginalnej wizji narodzin chrześcijaństwa. Można by, na przykład, iść dalej – w średniowiecze, w reformację... Myślę, że ten zbiór znalazłby wielu czytelników: sporo zaskoczeń, mocne emocje, plastyczne wizje, ale też akcja. Mnie się najbardziej podobała „Betesda”, ale w naszej kulturze motywy chrześcijańskie, czy szerzej: biblijne, są w miarę dobrze znane, więc sądzę, że inne opowiadania z tego cyklu byłyby czytane i przynajmniej w pewnym stopniu rozumiane.

Drugi zbiór – to wszystkie pozostałe teksty, które, chociaż nie można ich zaliczyć do science fiction, mogłyby spodobać się niektórym fanom SF, czyli raczej wąskiej grupie odbiorców.

Ciernik: W moich oczach ten zbiorek wygląda nieco inaczej. Najlepszym tekstem i rdzeniem całości jest tytułowy „Szelest…”, reszta raczej sobie orbituje wokół niego w bliżej bądź dalszej odległości, jednak wszystkie teksty cechuje ten sam klimat, podobieństwo stylistyczne i pewien filozoficzny namysł. W „Szeleście…” autor wyraźnie czerpie z żydowskiej Kabały, a szczególnie z gematrii, w której poszczególnym literom przypisuje się wartości liczbowe, litery w słowach w sumuje się, po czym szuka się powiązań miedzy innymi słowami o tej samej wartości i wyciąga wnioski na temat natury tych powiązań i dalej: struktury rzeczywistości. Autor połączył to z koncepcjami von Dänikena i innymi teoriami spiskowymi, co samo w sobie jest bardzo ciekawym pomysłem. Niestety, po zakończeniu tekstu niepotrzebnie dopisał komentarz sugerujący, że w to wszystko wierzy... To zepsuło cały efekt świeżości.

Pokrzywnica: Ciekawe. W takim razie jaki widzisz związek pomiędzy „Końcem Świata”, „Pejzażem” czy „Ulica była pusta” a „Szelestem...”?

Ciernik: To są teksty, które rzeczywiście krążą wokół „Szelestu…” po dalekich orbitach, ale wydaje mi się, że wszystkie łączy pewna myśl, założenie dotyczące plastyczności rzeczywistości. Rzeczywistość jest przedstawiana głównie jako nasza wizja, a nie coś istniejącego obiektywnie. Bo czym w istocie jest gematria (nawiązuję do „Szelestu…”) jeśli nie pracą z wizją? Skoro szukam powiązań pomiędzy dwoma słowami, to tak naprawdę eksploruję swoje (indywidualne bądź kulturowe) wizje na temat możliwych zależności między dwoma fenomenami, a przecież nie jest to naukowa metoda, chociaż za taką chciałaby uchodzić, choćby poprzez użycie matematyki. To metoda czysto wizyjna i subiektywna. Można również sterować tymi powiązaniami i liczyć na to, że będzie to miało odzwierciedlenie na planie materialnym. W „Szeleście…” jest choćby mowa o myślokształtach, którymi wpływa się na umysły ich odbiorców, a poprzez nie – na materię. To przecież jest już terminologia, którą posługuje się ezoteryka czy szeroko pojęty New Age. Zauważ, że w tym ostatnim również miesza się groch z kapustą!

Pokrzywnica: Hm. Coś w tym jest. Mnie się jednak taki groch z kapustą nie podoba. Może gdyby całość była zbudowana konsekwentnie z takich pojedynczych, zupełnie odrębnych koralików… Ale tak nie jest. Opowiadania na motywach biblijnych tworzą wyraźnie jeden cykl, a z kolei „Pejzaż”, „Przejścia”, „Ulica była pusta” i „Koniec Świata” – drugi. W każdym z nich można by dodać jeszcze po kilka opowiadań, które pewnie jeszcze nie zostały napisane i trzeba by na nie poczekać. „Tylko trzy rzeczywistości” mogłyby być ewentualnie elementem spinającym oba zbiory, ale równie dobrze ten tekst mógłby zostać opublikowany jako samodzielna całość, poza jakimkolwiek zbiorem. „Wieczór” natomiast z całą pewnością jest osobną opowieścią i wydaje mi się, że w ogóle nie powinien być pokazywany w towarzystwie innych tekstów. „Szelest zamkniętych drzwi” jako całość, odbieram, biorąc pod uwagę zamysł artystyczny, literacki, jako dość chaotyczny. Natomiast patrząc od strony filozoficznej (albo i ezoterycznej) – możliwe, że masz rację.

Teraz wrócę jeszcze do drugiego problemu: precyzji. Lektura w wielu miejscach robi się męcząca. I nie wynika to ani ze złych pomysłów (nie są złe) ani z braku wizji (wizje są kolorowe, plastyczne, klimatyczne), ani z braku tajemnic, zagadek i zaskoczeń (jest ich tu sporo). To znużenie odbiorcy wynika z niedostatku autorskiej precyzji na poziomie pojedynczych zdań (i przy okazji: zapis dialogów koniecznie do poprawki!). Chyba tylko „Betesda” jest precyzyjna i nie męczyła mnie ani przez chwilę. Być może autor poświęcił jej więcej czasu niż pozostałym opowiadaniom, wyszlifował szczegóły, a może właśnie przeciwnie – może była pisana w tym niezwykłym stanie flow, kiedy słowa samoistnie układają się właściwie, niczym czyste dźwięki w melodii. Pewnie wiele by tu pomógł mądry beta-czytacz, który powtarzałby autorowi: tego nie rozumiem, tamtego nie rozumiem, żeby skłonić go do dokładniejszej destylacji myśli. Bo to jest naprawdę obiecujący autor. Tylko niech pracuje powoli i dba o szczegóły. Jeszcze nie zwalił czytelników z nóg, jeszcze nie zamieszał w głowach, ale myślę, że może to zrobić w przyszłości.

Ciernik: Rzeczywiście „Sadzawka Owcza” jest dosyć precyzyjna, ale przy pozostałych tekstach brakło autorowi metodologicznej skrupulatności hebrajskich kabalistów...

I jeszcze na jedno muszę się poskarżyć: zbiór jest dostępny tylko w formacie PDF, a ja nie lubię PDF-ów! To format do drukowania, a nie do czytania na czytnikach. Na czytniku w PDF-ie nie da się dodawać notatek, zakreślać partii tekstu, wygodnie manipulować czcionką, na dodatek strony są „pocięte”. Od biedy da się to czytać na monitorze komputera czy tablecie, ale dla czytników to porażka, szczególnie dla Kindle’a.

Pokrzywnica: Na moim czytniku PDF-y czyta się całkiem dobrze, choć zdarzają się puste strony. No, ale ja nie mam Kindle’a.

Ciernik: Ja mam Kindle’a i Nooka. Nook jeszcze jakoś współpracuje, ale Kindle już nie bardzo.

piątek, 17 października 2014

Zwierzęca przeszłość przedmiotów

Zwierzęce zabawy literackie: Zwierzęca przeszłość przedmiotów

Zbigniew Herbert pisał o krzesłach tak:

Krzesła


            Któż pomyślał, że ciepła szyja stanie się poręczą, a nogi skore do ucieczki i radości zesztywnieją w cztery proste szczudła. Dawniej krzesła były to piękne, kwiatożercze zwierzęta. Zbyt łatwo jednak dały sił oswoić i teraz jest to najpodlejszy gatunek czworonogów. Straciły upór i odwagę. Są tylko cierpliwe. Nikogo nie stratowały, nikogo nie poniosły. Na pewno mają świadomość zmarnowanego życia.

            Rozpacz krzeseł objawia się w skrzypieniu.

Czy znasz inne przedmioty, które kiedyś były zwierzętami? Napisz o nich! Zabawa bez limitu znaków.

Jeśli chcesz, możesz przysłać nam swój tekst o zwierzęcej przeszłości przedmiotów – jeśli nam się spodoba, opublikujemy go w dziale Zwierzęce zabawy literackie.

pokrzywnica(małpisko)leniwiecliteracki.pl

Realizacja:

Skowronek, 22 listopada 2014

poniedziałek, 13 października 2014

Agnieszka Żak „Karaluch w uchu” - uzupełnienie

Upolowane:  Agnieszka Żak „Karaluch w uchu”, e-book - uzupełnienie

Ciernik: „Karaluch w uchu” okazał się kolejnym, po „Kocie na sznurku”, e-bookiem, którego dostaliśmy w wersji niepełnej. Selfpublisherzy nie mają lekkiego życia. Jak nie problemy (bo brak, to jednak problem) z redakcją lub korektą, to trudności z formatowaniem. W tradycyjnym wydawnictwie o techniczną poprawność e-booka dbają (a przynajmniej powinny) osoby znające się na formatowaniu tekstu pod różne czytniki. Nie chodzi tu tylko o dwa podstawowe formaty: .mobi dla Kindle'a oraz .epub dla innych czytników, ale również samego .epuba trzeba przetestować właśnie pod kątem poszczególnych czytników jakimi mogą dysponować potencjalni odbiorcy. Dla autora wydającego samodzielnie to może być kłopot, a potem jest to kłopot także dla czytelnika.

Pokrzywnica: Przy „Kocie na sznurku” łatwiej było odkryć, że coś jest nie tak, bo opowiadanie Agnieszki Hałas urywało się w połowie. Na szczęście, problem został szybko naprawiony i e-book rozesłano odbiorcom w poprawionej wersji. Z „Karaluchem w uchu” sprawa była bardziej skomplikowana, bo okazało się, że kupiłam egzemplarz, w którym brakowało aż dwóch opowiadań! Jedynie przeglądając uważnie spis treści (czego, przyznaję samokrytycznie, nie zrobiłam) można było się zorientować, że czegoś brak. A był to brak spory, bo dwa teksty z sześciu to jedna trzecia książki! Na szczęście autorka, przeczytawszy naszą dyskusję, domyśliła się, że dwa teksty przemilczeliśmy, przytomnie zareagowała i dosłała nam poprawiony egzemplarz. Istnieje jednak ryzyko, że ktoś z czytelników nadal ma „Karalucha w uchu” tylko z czterema opowiadaniami, choć powinno być ich sześć.

Ciernik: O ile wiem, to na platformie, z której korzystaliśmy, e-book został już podmieniony, ale gdyby któryś z naszych czytelników zastanawiał się, o jakich opowiadaniach z „Karalucha…” my właściwie teraz rozmawiamy, to najwyższy czas, żeby skontaktować się z autorką choćby poprzez Facebooka i poprosić o dosłanie pełnej wersji.

Pokrzywnica: A ja już wiem, dlaczego autorka zapytała przede wszystkim o „Zmęczenie” – ono wyjaśnia pewną kwestię, nad którą zastanawialiśmy się w tamtej dyskusji. I pewnie po tym poznała, że tego tekstu nie czytaliśmy. Natomiast nie dziwię się, że nie zapytała o drugi zagubiony: „Strachy z dzieciństwa”. To akurat najsłabsze opowiadanie w całym zbiorze. Składa się z dwóch części i, o ile pierwsza ma swój urok, mówi coś prawdziwego o dzieciństwie, przywołuje jakieś wspomnienia dawnych koszmarów, o tyle ta druga jest, moim zdaniem, zupełnie nieudana, trąci uproszczeniem i sztucznością.

Ciernik: „Strachy z dzieciństwa” są rzeczywiście słabe. Jednak podobało mi się w nich pokazanie bezkompromisowego sposobu myślenia dzieci. Co ciekawe, Michałek bardzo przypomina chłopaka z opowiadania „Karaluch w uchu”, a główna bohaterka znowu jest czarownicą. Tym razem wszyscy są po równo źli: dzieci, zwierzęta, potwory.

Natomiast „Zmęczenie” aż się prosi o wydłużenie go do powieści! Klimat zawieszonego, zapętlonego w koszmarze miasta, detektyw, z jednej strony dosyć obcy, a z drugiej pokazany tak, że od razu poczułem do niego sympatię, martwiłem się o jego los. Powolne popadanie w obłęd, odrealnienie. No i oczywiście to, co Agnieszka Żak lubi najbardziej – brud, flegma i inne wydzieliny – też tu są, chociaż w niewielkiej ilości. Jednak znowu nie przemówiło do mnie zakończenie.

Pokrzywnica: To opowiadanie przypominało mi klimatem (a trochę też kreacją głównego bohatera)  film „Bezsenność” w reżyserii Christophera Nolana. Tylko w opowiadaniu Agnieszki Żak zamiast białych nocy, mamy szare dni. W końcówce „Zmęczenia” znajdujemy odpowiedź na pytanie, dlaczego ciało musi podlegać upodleniu: bo owo upodlenie i cierpienie oczyszcza duszę. To wydało mi się takie… średniowieczne i dla mnie nieprzekonujące. Mam wrażenie, że narrator całego zbiorku jest dotknięty jakimś rodzajem ślepoty i konsekwentnie nie dostrzega niektórych aspektów fizycznej egzystencji. Ale trzeba przyznać, że opis tytułowego zmęczenia jest naprawdę dobry. Ładnie grają szczegóły, uczucie przytłoczenia niepostrzeżenie narasta aż do finału. Opowiadanie świetne, tylko właśnie ten finał trochę rozczarowuje, coś tam się za prosto, za łatwo potoczyło.

Ciernik: Niestety, końcówki to słaba strona wielu tekstów z tego zbiorku. Nie ma dobrych twistów, brakuje też zakończeń otwartych, zasiewających w umyśle czytelnika jakieś nietypowe spojrzenie na to, co się wydarzyło. O ile Agnieszka rewelacyjnie panuje nad klimatem, całkiem nieźle nad psychologią i relacjami między bohaterami, o tyle teksty wydają się często niedomknięte, niepełne, zakończone w niesatysfakcjonujący mnie sposób. Przykładem rzeczywiście jest to „średniowieczne” odwołanie do oczyszczenia duszy, kompletnie niewystarczające odbiorcy chociaż troszeczkę oczytanemu. Bo to, że narrator ma fiksację na punkcie dualizmu brudnego ciała i czystej duszy, to jeszcze przecież nic złego. Problem w tym, że czytelnikowi to się jakoś nie udziela…

niedziela, 5 października 2014

Agnieszka Żak „Karaluch w uchu”

Upolowane: Agnieszka Żak „Karaluch w uchu”, e-book

Pokrzywnica: Rybo, ratuj! Złapałam się na haczyk!

Ciernik: Coś takiego! Mnie to się nigdy nie przydarzyło! I co teraz?

Pokrzywnica: Widzisz ten tam Weryformat? Oni zastawiają pułapki na ptaszki! Z czwartego numeru coś sterczało, smakowite takie, wiesz… Nazywało się „Kot śpi na szafie”.

Ciernik: Wiem! To było opowiadanie Agnieszki Żak? I Ty to nieopatrznie wepchnęłaś do dzioba, tak?

Pokrzywnica: Tak! A żebyś wiedział, jakie było dobre! Wciągnęło mnie całkiem, a  teraz… sam widzisz… Mam „Karalucha w uchu”!

Ciernik: Co za pomysł! Karaluchy należy zjadać, a nie wsadzać do uszu!

Pokrzywnica: Tak, połknąć go można szybko, tylko co potem? Ten „Karaluch” jest tyleż świetny, co ponury – zupełnie jak niektóre dzieła fantastyki rosyjskiej. Dobra książka? Bardzo dobra! Ale polecić ją komuś? Chyba tylko ogarniętym wątpliwościami samobójcom, żeby im pomóc skoczyć z mostu.

Ciernik: Bez przesady! Takie gatunki jak bizarro czy gore mają się świetnie, rzesze fanów wciąż rosną, a większość z mostów nie skacze.

Pokrzywnica: Ale „Karaluch w uchu” to nie jest gore. I to nie jest proza dla fanów gatunku. To są dobrze napisane i bardzo inteligentne opowiadania dla wszystkich wielbicieli fantastyki, tylko przeraźliwie smutne. Ani strzępka nadziei, ani światełka w tunelu, ani nawet fatamorgany.

Ciernik: A gdzie tam: przeraźliwie. Pierwsze opowiadanie jest całkiem zabawne. W drugim ponurość przykrywają inne zalety. Trzecie poraża świetną wizją postapo. Jedynie czwarte mnie nie przekonało, ale żeby zaraz przeraźliwy smutek?

Pokrzywnica: Zalety! W tym sęk! Te teksty mają zalety – wciągają, przemawiają do emocji, intrygują i nie są upstrzone błędami (a to, jak wiemy, norma w selfpublishingu). I to wszystko tylko podkreśla ich ponurość.

Ciernik: Mnie się bardzo podobały „Miejskie potwory” – świetne opowiadanie w klimatach urban fantasy. Bardzo sprawnie i nieszablonowo pokazana relacja między mistrzem i uczniem (a może ojcem i synem?) czy też raczej schyłek tej relacji, gdy mistrz okazał się przede wszystkim człowiekiem ze swoimi słabościami, a uczeń nie potrafi tego zaakceptować. Młody nie może znieść swojej bezsilności w obliczu śmiertelności mistrza. Zaskoczyło mnie, jak ładnie autorka przedstawiła zadaniowy sposób myślenia facetów, którzy postawieni w sytuacji bez wyjścia, zaczynają się gubić, frustrować, walczyć na oślep z kimkolwiek, wcale nie z tymi, którzy są winni całej sytuacji.

Pokrzywnica: A mnie urzekło opowiadanie „Lwy morskie”. Urzekło, ale zarazem zmroziło do szpiku kości. Żadnej nadziei. A jednak człowiek pozostaje człowiekiem, a dziecko – dzieckiem. Może nawet właśnie te dzieci są bardziej ludźmi niż dorośli. Jednak to im nic nie pomoże, bo wszystko się skończy dokładnie tak, jak skończyć się musi. Bardzo smutne, ale i bardzo piękne opowiadanie.

Ciernik: Fajne, niesamowicie klimatyczne, ale jest w nim pewna niekonsekwencja: skoro śmierć zapomniała o tym miejscu, to dlaczego ludzie, mimo to, umierają? Jak na przykład człowiek-łóżko?

Pokrzywnica: Właśnie! Ciekawe…

Ciernik: Nieco mniej podobało mi się pierwsze, tytułowe opowiadanie. Wciąż czekałem, że się jakoś rozkręci, a tu zakończenie byle jakie. Ale i tutaj jest coś godnego pochwały: świetna wizja lasu i przewrotne poczucie humoru: „Nosiła głowę wysoko, dumnie stąpając przez obornik...”. Podobała mi się też główna bohaterka, Ruda, z jednej strony najbardziej ludzka ze  wszystkich, a z drugiej – najbardziej nieludzka.

Pokrzywnica: U Agnieszki Żak nawet nieludzkie zombie jest ludzkie. Za to człowiek – potworny. I ona w bardzo specyficzny sposób opisuje ciało: rozpadające się, chore, zdeformowane, niszczone na wszelkie sposoby (od szpadla po zarazę), pożerane. Zauważyłeś, że w tych opowiadaniach zawsze ktoś chrząka, smarka, charczy, pluje flegmą? Krwi nie ma tam dużo, za to mnóstwo jest brudu, smrodu i ropy.

Ciernik: Zauważyłem. Od szpadla po zarazę, przez widelce i scyzoryki w uchu. Autorka mówi, że świat jest brzydki, a my jesteśmy workami na kości i flaki. Mam tutaj skojarzenie z pewnymi buddyjskimi praktykami polegającymi na tym, żeby sobie wyobrażać wszelkie obrzydliwości ciała, a to w celu nieprzywiązywania się do niego, bo jak wiadomo, według buddyzmu źródłem cierpienia jest właśnie przywiązanie, między innymi do ciała. Te teksty to takie medytacje nietrwałości i tego właśnie brudu.

Pokrzywnica: Tylko że w opowiadaniach z tego zbioru bohaterowie, owszem, ciągną za sobą ciało jak wielki, brudny, niepotrzebny ogon, ale (może z wyjątkiem "Lwów morskich", gdzie jest wprost mowa o duszy) nic poza nim nie ma. Kto zatem ten ciężar dźwiga? Chwilami wydawało mi się, że te potwory – pasożyty wczepiające się pazurami w serca są bardziej żywe niż ludzie. Takie zwierzęce. Las był żywy. Ale ludzie? Jakoś nie bardzo...

Ciernik: Czytając to opowiadanie, pomyślałem, że takie wynaturzenia pojawiają się, gdy łańcuch narodzin i śmierci (śmierć przecież o nich zapomniała) zostaje zatrzymany. To jest to, co próbujemy robić w dzisiejszych czasach. Oszukać śmierć, czas, choroby, zatapetować, udawać, zostać na zawsze dzieckiem.

Pokrzywnica: Ale cokolwiek robimy, to te flaki i brud są prawdziwe. Jednak tak samo prawdziwe są przecież słowa Sarahy: „To tu, w tym ciele, płyną święte rzeki: tu są słońce i księżyc, a także wszystkie cele pielgrzymek. (...) W żadnej świątyni nie czułem się tak błogo, jak we własnym ciele”. Warto pamiętać o obu stronach medalu.

czwartek, 25 września 2014

„Opowieści osobliwe: Brak danych”, słuchowisko

Upolowane: „Opowieści osobliwe: Brak danych”, słuchowisko

Ciernik: Pamiętasz, jak kiedyś upolowaliśmy słuchowisko?

Pokrzywnica: Jasne, to była Księga Kruka.

Ciernik: Ekipa pod wodzą Michała Ochnika (scenariusz) i Dawida Banasiuka (realizacja) nie próżnuje.

Pokrzywnica: Zrobili kolejne?

Ciernik: Żeby tylko! Wymyślili całą antologię do słuchania. Będzie się nazywała: „Opowieści osobliwe”.

Pokrzywnica: Fajny pomysł!

Ciernik: Pierwsza część ma tytuł „Brak danych”.

Pokrzywnica: Wysłuchałam. Jest dużo lepsza niż „Księga Kruka”. Widać, że ekipa wzięła sobie uwagi do serca, wyciągnęła wnioski i naprawdę dużo poprawiła.

Ciernik: Tak, chociaż trochę szkoda, że tutaj jest mniej muzyki. W „Księdze Kruka” mi się podobała. Tutaj za to dźwięki lepiej uzupełniają tekst. Najlepiej by było połączyć obie te rzeczy.

Pokrzywnica: Teraz to jest rzeczywiście słuchowisko: nie ma gadania, że bohater wstaje, myje zęby i tak dalej, tylko słychać głos komputera: „Dalsze leżenie w łóżku jest bezcelowe”, a potem odgłosy lecącej wody i szorowania. A komputer gada i gada… Bardzo fajnie pomyślane.

Ciernik: Jest sporo zabawnych tekstów, i w ogóle fajnego poczucia humoru. To dobry kierunek. Podoba mi się, że to wszystko jest wyważone, nie zrobili parodii.

Pokrzywnica: Tak, mnie też się to wyważenie spodobało. Jest zabawnie, ale bez przesady, nie chodzi tylko o chichot, mamy też trochę niesamowitości, zagadkę, zaskoczenie. Dokładnie wszystko to, czego oczekuję od „opowieści osobliwej”.

I tym razem widać, że obsada została przemyślana. Okazuje się, że nie trzeba koniecznie walczyć z końcówkami  –om , używanymi zamiast –ą. Można je przypisać komputerowi i wtedy przestają brzmieć z białostocka, a stają się charakterystyczną cechą mowy maszyny i nie rażą. Dobrze (i sprytnie) wykorzystane wady stają się zaletami. Pozostałe postacie też są dobrze obsadzone, szczególnie Jason, który brzmi jak rasowy czarny charakter i wnosi do opowieści dodatkową zagadkę, bo człowiek wciąż się zastanawia, co też on, u licha, knuje…

Ale ja bym pozwoliła sobie odejść od tekstu w tych miejscach, gdzie słychać czytanie. To się zdarza często w kwestiach głównego bohatera, który chyba nie jest do końca dobrze napisaną postacią. Jeśli czegoś nie można zagrać, udać przeżywania, to znaczy, że tekst na to nie pozwala. Lepiej by było wtedy odejść od scenariusza i dać postaci możliwość swobodnego wyrażenia emocji – może okazałoby się, że zamiast O, kurwa! bardziej prawdziwie zabrzmi przyspieszony oddech albo westchnienie? Wydaje mi się, że tej postaci zabrakło tak zwanej metryczki, czyli tego wszystkiego, co aktor (a i pisarz także!) o swojej postaci wiedzieć powinien, a co na pozór wygląda na niepotrzebne, bo nie ma żadnego znaczenia dla konkretnego tekstu. Ale to jest potrzebne, bo dzięki znajomości historii życia postaci, wiemy (to znaczy: pisarz lub aktor wie) czy ona powie: O, żesz szlag!, czy może raczej: A niech to kulawy jeż! (tu ukłony dla Agnieszki Hałas – twórczyni tego uroczego przekleństwa). Słuchacz albo czytelnik tego wszystkiego się nie dowie, ale właśnie to zadecyduje, czy postać wyda mu się prawdziwa, czy nie. W „Braku danych” główny bohater, Max, wydaje się chwilami nieprawdziwy, drewniany.

Ciernik: Coś w tym jest. Słuchowisko nie złapało mnie za jaja. Ale może to wcale nie jest wina  scenariusza? Główny bohater (czyli najważniejsze ogniwo) gra płasko i bez emocji. Może po prostu brakło jeszcze doświadczenia aktorskiego? Cóż tu można poradzić? Ot, ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Słuchać słuchowisk w Dwójce, słuchać lepszych od siebie, próbować stosować ich patenty.

W tym konkretnym przypadku (a rada pewnie będzie dotyczyć całej serii, skoro to ma być groza) brakło narastających emocji. Początek jest OK. Mamy znudzonego, niewyspanego bohatera. Jednak potem dzieje się coraz więcej dziwnych rzeczy, a bohater reaguje na to jakby nieadekwatnie emocjonalnie. Tutaj powinna narastać jakaś psychoza w głosie, a w więc w zachowaniu. Zamiast tego mamy kilka wybuchów gniewu i tyle. Ale to jest problem który sygnalizowaliśmy już przy okazji „Księgi  Kruka”.

Muszę jednak przyznać, że pomysł stworzenia takiej antologii uważam za bardzo dobry. Krótkie teksty z zaskakującymi zaskoczeniami… Trochę mi to przypomina klimatem te stare, czarno-białe amerykańskie cykle o kosmitach, duchach, i tak dalej. Fajna rzecz.

Pokrzywnica: No, i jeszcze trzeba wspomnieć o asie w rękawie. Kapitan! Co za głos! Mógłby zagrać faraona albo bóstwo jakieś!

Ciernik: Ja uważam, że kapitan powinien wystąpić razem z Fokusem!



Pokrzywnica: Rzeczywiście, pasowałby idealnie!

Ciernik: Ciekawe, co Fokus na to?

 

sobota, 20 września 2014

Dąbrówka Rosada „Wychodząc z mroku”

Upolowane: Dąbrówka Rosada „Wychodząc z mroku”, e-book

Pokrzywnica: Dlaczego mężczyźni (przynajmniej niektórzy) lubią Conana Barbarzyńcę?

Ciernik: Nie jestem pewien, czy Conana rzeczywiście lubią mężczyźni, czy może raczej dzieci i młodzieńcy. I nie jestem pewien, dlaczego. Być może dlatego, że są to opisane czarno na białym sny o potędze.

Pokrzywnica: No dobrze, niech będzie: chłopcy. Chłopcy ukryci w mężczyznach. Sny, które są tylko snami, prawda? Sny, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, sny o tym, jak sobie potęgę wyobraża mały Jaś... A tutaj mamy Selenę, takiego Conana po kobiecemu. Tak sobie potęgę wyobraża mała Małgosia.

Ciernik: Sny nigdy nie są tylko snami. Zawsze coś znaczą.

Jeśli tak sobie potęgę wyobraża mała Małgosia, to ja już nic nie rozumiem. Co to za potęga, kiedy  bohaterka jest bezwolną kukiełką w rękach silnych Conanów?

Pokrzywnica: Ależ ona nie jest kukiełką! To typowa Mary Sue! Przecież ona niezwykłymi przymiotami charakteru (których wypracować nie musi, po prostu je ma i już) oraz urodą (a jakże!) oswaja dziką bestię, demonicznego olbrzyma, którego wszyscy się bali. Ona jednak „widzi w nim samo dobro”, podczas gdy on odpowiada: „Ach, nie zasługuję na ciebie, bo tyle we mnie zła” (w bohaterce nie ma za to ani odrobinki, ani kropelki zła) i ona tę bestię straszliwą oswaja za pomocą... szczerych rozmów! To jest to, co się roi dwunastoletnim dziewczynkom (także tym ukrytym w dorosłych kobietach) – żeby ten wyśniony ON był groźny, straszny i niedostępny dla wszystkich… poza nią. Żeby to ona do niego dotarła, żeby to ona go oswoiła. I to nie byle czym! Żeby to uczyniła samymi tylko tak ukochanymi przez kobiety (i tak znienawidzonymi przez mężczyzn) szczerymi rozmowami o uczuciach! Widziałeś taki przypadek w życiu kiedykolwiek?

Ciernik: Oj, wiele razy!

Większość żon alkoholików jedzie na tym programie. One przez cały czas mają nadzieję, że szczerą rozmową (ależ nie oszukujmy się, nie o rozmowę chodzi, ale o prawdziwe uczucie – MIŁOŚĆ!) okiełznają te bestie agresywne, lejące dzieci i samą żonę. Mają nadzieję, że jak się dostatecznie oddadzą, to on się wreszcie zmieni. I ja się naprawdę nie naśmiewam, bo to są zawsze smutne historie – a happy endów nie ogląda się zbyt często.

Pokrzywnica: Bo te dziewczęce marzenia, niestety, są typu: mieć ciastko i zjeść ciastko. W prawdziwym życiu tego się zrobić nie da. Jeśli chcesz bestii, to musisz umieć się z nią obchodzić. „Szczere rozmowy o uczuciach” nie są odpowiednią metodą. Bestia załatwia je jednym kłapnięciem szczęki i nie ma przy tym dylematów moralnych. A może jednak, dziewczyno, nie chcesz bestii? Ale skąd wtedy weźmiesz tło, na którym zabłyśnie twoja niesłychana szlachetność i poświęcenie? Jakiś zwykły, dobry facet? Gdzie tam, to nudne. Tymczasem w takim na pozór zwyczajnym mężczyźnie przecież także śpi wilk. Zazwyczaj piękny i szlachetny. Tylko komu by się chciało go szukać? To trudne, a ma być łatwo! A potem dziwi się taka dziewczyna, że przyszło jej żyć z degeneratem i świnią.

Dziewczęce marzenia są sprzeczne, a ta opowieść to takie przedsenne rojenia nastolatki, w których każda sprzeczność znika: można zdradzić męża, nie zdradzając go, można przeżyć inicjację seksualną (bo to niezbędne, żeby wejść na wyższy poziom szlachetności i bohaterstwa – zostać matką (Matką Polką?) ale zachować przy tym niewinność, i pomstując na wulgarność i obłudę innych (ach, jacy oni paskudni i niemoralni, a fe!) rozdąć sobie swe męczeństwo do granic (nie)możliwości. I do tego ta nieznośna słodycz, ten kicz. Zauważyłeś, że autorka przez cały czas konsekwentnie pisze o brzuchu ciężarnej kobiety: „brzuszek”?

Ciernik: Zauważyłem. Kicz, klisze i (o zgrozo!) Matka Boska (to niemalże niepokalane poczęcie, o którym pisałaś)!

To chyba była najszybciej przeczytana przeze mnie książka. Byle tylko skończył się ten koszmar. I chyba też najgorsza książka, jaka trafiła w nasze kły i pazury.

Pokrzywnica: E, przesadzasz. Popatrz: ten kicz jest tak pretensjonalny, tak bezczelny, że aż... mówi prawdę! Mówi ważne rzeczy o niedojrzałości, nie tej fajnej, dziecięcej, którą się radośnie zachwycamy, tylko o tej nastoletniej, durnej i chmurnej, która też przecież w nas jest i czasem dochodzi do głosu. Nie zawsze tak dramatycznie, jak w przypadku żon alkoholików, ale jednak.

A może czasem dobrze sobie tak bezczelnie powyobrażać, że świat jest łatwiejszy i mniej skomplikowany? Że wszystko jest czarno-białe, a my jesteśmy szlachetni i cudni od pięt aż po ząbki jak perełki? „Conana” też byś nazwał najgorszą książką? To jest to samo. Tylko z drugiej strony lustra.

Ciernik: Oj, w życiu nie zgodzę się na sprowadzanie „Conana” do poziomu tego harlekina w fantastyczno-historycznym przebraniu! I to nie dlatego, że „Conan” jest prawdziwszy. Tu masz rację, „Conan” również bazuje na psychologicznym uproszczeniu, założeniu, że jeśli czegoś się nie da zrobić, to po prostu trzeba użyć większego młotka.

Jednak podstawową różnicą jest to, że teksty Howarda powstawały od lat 30. ubiegłego wieku. To on położył podwaliny pod heroiczne fantasy, wyznaczył nowe standardy, stworzył przemyślany świat z całą jego otoczką, a nade wszystko niewiele możemy tym książkom zarzucić od strony technicznej.

Natomiast w przypadku romansu Dąbrówki Rosady mamy do czynienia nie tylko z uproszczeniami, ale również z koszmarnym stylem i przezabawnymi wpadkami. Już od pierwszego akapitu wiemy, że będzie ciężko, liczba przymiotników przytłacza i rośnie lawinowo. A gdy trafiłem na: „Napotykani ludzie, hojnie obdarzeni przez naturę, niezwykle rośli i silni, odznaczali się jowialną bezpośredniością” przeraziłem się srodze. Jak bardzo trzeba nie znać podstaw frazeologii, żeby coś takiego napisać?

Pokrzywnica: Co do błędów – masz rację, styl autorki pozostawia wiele do życzenia, a korekta była zwyczajnie słaba. Ale co do „Conana”... A zresztą, zostawmy „Conana”, weźmy „Winnetou” – tam mamy mieszankę męskiej Mary Sue i „szlachetnego dzikusa” oraz równie naiwne, tylko że przygodowe schematy. Nie jest to literatura wysokich lotów, a przecież w pewnym wieku się ją kocha! Wiem, powiesz, że tam się przynajmniej coś dzieje – przygody, podchody, zasadzki na Komanczów i strzelanie z łuku. Tylko że to jest męski punkt widzenia. Dla dziewczynek równie wielką przygodą jest miłość i urodzenie dziecka. I może tak naprawdę to jest większa i ważniejsza przygoda niż zasadzka na Komanczów, co? A że chłopcy tych przygód nie kumają i im nie pasują do standardów... no cóż, to ich problem. Kobiety lubią takie (nieważne, że naiwne i płytkie jak kałuża, czy wszystko zawsze musi być głębokie?) opowieści o obłaskawianiu bestii w mężczyźnie i rodzeniu dzieci. Tyle że, faktycznie, można było to lepiej napisać. Językowo jest słabo, interpunkcja pod psem, przesłodzenie i wkładane w usta bohaterki, pełne świętego oburzenia, tyrady o podłości i wulgarności... To nie było potrzebne. To zdecydowanie od książki odrzuca, budzi czasem niesmak, a czasem uśmieszek politowania.

Ciernik: He he. Chcesz powiedzieć, żeby gdyby ta książka nie była taka zła, to byłaby dobra?

Poruszamy tu kilka kwestii i trochę je ze sobą mieszamy.

Jedna rzecz, to ta książka, niewątpliwie nieudana.

Druga rzecz, to gatunek, tak zwany harlekin, rządzący się swoimi prawami, na przykład kolosalnymi uproszczeniami. Ja się na tym nie znam, ale pewnie masz rację. Takie książki też są potrzebne – na pewno odloty, jakie dzięki nim kobiety sobie fundują, są tańsze i zdrowsze niż te na heroinie. Poza tym, wolę, jeśli ktoś czyta cokolwiek, niż żeby nie miał czytać w ogóle.

A trzecia rzecz, o której warto wspomnieć, to romanse w ogóle. Przecież są dobre romanse, niekoniecznie od razu genialne i psychologicznie głębokie, ale mimo to całkiem niezłe. Na przykład  taka „Samotność w sieci” Janusza Wiśniewskiego. Czytałem i nawet mi się podobało. Żaden majstersztyk, ale da się dobrze napisać romans?  Da się!

Pokrzywnica: Jasne, że się da. „Wychodząc z mroku” to nie to, fakt. Ale się da.

 

niedziela, 14 września 2014

Antologia „Tea-book. Fantastyka”

Upolowane:  Antologia „Tea-book. Fantastyka”, e-book

Ciernik: Pamiętasz „Tea-booka. Prozę”? Wielbiciele herbaty wypuścili na pastwisko nowego, tłustego zwierza: antologię „Tea-book. Fantastyka”. To była całkiem fajna wakacyjna lektura.

Pokrzywnica: O, tak. Gruby, włochaty bizon w kilkunastu smakach.

Ciernik: A co Ci smakowało najbardziej? Bo mnie chyba… kręgosłup. Wiem, dziwna część ciała do zjedzenia, ale nie będę się przecież wypierał. Tak, najbardziej mi smakowały teksty Agaty Sienkiewicz, a więc szefowej całego przedsięwzięcia. To inteligentne, pełne wyobraźni opowiadania. Jednak było też w nich też coś, czego moja męska wojownicza dusza nie potrafi pojąć, ale o tym może później.

Pokrzywnica: Ha! „Przeze mnie droga...” Agaty Sienkiewicz! Niesamowite opowiadanie! Ale „Storrada” Magdaleny Pasik też smaczna – obrazowa, dużo historycznych szczegółów i jeden bardzo aktualny problem: co się dzieje z naszą tożsamością, gdy zmieniamy miejsce pobytu, kulturę, obyczaje, religię? Czy to my wybieramy sobie bogów, czy oni nas? Temat rzeka.

W ogóle ciekawa sprawa, bo w poprzednim „Tea-booku”, tym z podtytułem „Proza”, prym wiedli raczej panowie. A tutaj, w „Fantastyce”, kobiety porozstawiały towarzystwo (a to nie byle jakie towarzystwo przecież!) po kątach.

Ciernik: To prawda. Większość facetów albo poszła w płyciznę, albo są jacyś tacy... sztywni. Kobiety zaszalały i z emocjami, i z niezwykłymi bohaterami. „Przeze mnie droga…” – świetna, oniryczna, niesamowita, oryginalna. Ale mnie również podobało się „O klatkach, godności i gołych rękach”, w którym autorka zrywa z tak eksploatowanym w antologii motywem fantastyki... katolickiej? Chrześcijańskiej? Biblijnej? Nie wiem do końca, jak ją określić, ale chodzi o nurt mocno inspirowany mitologią chrześcijańską. A u Agaty Sienkiewicz jest inaczej: niby mamy rycerzy i czarownice, walkę ze złem, ale tak naprawdę to walka patriarchatu z matriarchatem, uporządkowanej męskości z nieokiełznaną i chaotyczną kobiecością, a to wszystko w świetnym wykonaniu, z ciekawymi bohaterami i żywymi, a nie kwadratowymi dialogami.

Podobało mi się też „Wszędzie dobrze, ale...” To tekst odmienny od dwóch poprzednich, ale również ciekawy. Zastanowiło mnie, że w dwóch opowiadaniach pojawia się pewien wspólny motyw – gwałt. A także przemiana, która dokonuje się poprzez ten gwałt. To mnie zatrzymało nad tymi tekstami sprawiło, że zostały one we mnie na dłużej.

Pokrzywnica: „O klatkach, godności i gołych rękach” przypomina mi nieco książkę Krystyny Kwiatkowskiej „Prawdziwa historia Morgan le Fay i Rycerzy Okrągłego Stołu”. Obie autorki pokazały nieco inny obraz wiedźmy niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, i nieco inną wersję znanych legend. „Wszędzie dobrze...” odbieram z kolei jako rodzaj odpowiedzi, może nawet dyskursu z opowiadaniem Jarosława Grzędowicza „Piorun”. Zło w tych opowiadaniach przybiera bardzo podobną formę, ale punkt widzenia narratora jest zupełnie inny. Może ktoś kiedyś pokusi się o analizę porównawczą tych dwóch utworów, byłaby na pewno ciekawa.

Wracając jednak do „Przeze mnie droga…” – to jest wielowarstwowa opowieść i rodzi mnóstwo pytań. W takim najprostszym, najbardziej oczywistym odczytaniu to fantastyczna metafora zrozumiała dla każdego, kto kiedykolwiek bywał na jakimkolwiek forum literackim: problematyka twórczości i jej oceny przez innych. Ale jeśli zejdziemy głębiej… to przecież mowa o życiu. Czy tworzenie to jest to samo, co życie? Czy jest obok życia? Czy jedno i drugie rządzi się tymi samymi prawami?

Ciernik: Chyba tak. Jako twórcy (sztuki lub życia) jesteśmy przede wszystkim kopistami. Na początku (etap grafomana/dziecka/nastolatka) jesteśmy w stanie stworzyć coś własnego, osobistego i czasami ma to swój urok, ale jednak od razu widać, że jest to bardzo niedoskonałe. Grafomania kojarzy mi się w tym kontekście z takim etapem jeszcze przed buntem. Bawimy się wtedy, upajamy własną twórczością, nawet jeśli to jeden wielki kicz i tak naprawdę tylko zabawa. Jednak jest w tym taka fascynująca, dziecięca szczerość.

Pokrzywnica: Ten etap reprezentuje w opowiadaniu Rusałka. Ale zauważ, że główny bohater – nie. On rozwija się zupełnie inaczej. Jeżeli to opowieść o życiu, to on jakby... nigdy nie był dzieckiem! Od samego początku respektuje prawa rządzące światem. Przychodzi i czerpie wiedzę od starszych i mądrzejszych. Powiedziano (zapisano w regulaminie?) że tak powinien się rozwijać, więc tak się rozwija. Czy on będzie kiedykolwiek artystą? Czy na zawsze pozostanie kopistą? A jeśli chodzi nie o twórczość, tylko o życie, to czy czeka go dobre, spełnione życie? Czy bunt jest niezbędny? I czy niezbędne jest wytyczanie własnych ścieżek (a jeśli Rusałka będzie do końca tworzyła te wzruszające bohomazy i nigdy nie pójdzie dalej, nie rozwinie się, bo odrzuca rady bardziej doświadczonych)? Czy można spokojnie podążać cudzymi śladami tak długo, aż one się zwyczajnie skończą i całkiem naturalnie wyjdziemy na równinę?

Ciernik: Ale przecież wszyscy od samego początku respektujemy prawa rządzące światem! Nawet jeśli eksperymentalnie włożymy palce do kontaktu, to po pierwszym porażeniu zaczynamy respektować prawa rządzące gniazdkiem!

W spełnione życie nie wierzę. W dobre – tak, ale nie w spełnione. A co do kopisty… Czy kopista nie jest artystą?

Pokrzywnica: No właśnie?

I kolejna sprawa: relacje. Życie, jak wiadomo, między innymi z nich się składa. A tworzenie? Kiedy tak naprawdę się tworzy: w samotności czy we współpracy? Czy różni twórcy miewają różnie, czy tu jednak istnieją jakieś prawa uniwersalne? Na tym najprostszym poziomie, kiedy widzimy takie wydarzenia, jak w opowiadaniu, na przykład konflikt, cierpienie, agresję, ból, to mówimy: Oj, daj spokój, to tylko forum. Ale co powiedzieć na kolejnych poziomach? Oj, daj spokój, to tylko sztuka? Oj, daj spokój, to nic ważnego, to tylko... życie?! Być może jedyne, jakie masz?

Ciernik: Dla mnie tekst Agaty Sienkiewicz jest jak sen i dlatego interpretuję go jak sen: motyw z budową domów oznacza pracę z psychiką. Bliżej mi tu do życia, niż do sztuki (w głowie jednak mam takie rozróżnienie – sztuka jest nieżyciowa, nawet jeśli tworzenie jej i radzenie sobie w życiu mają wiele wspólnych cech, a proces czasami bywa podobny). Najpierw jest życie ze swoimi podstawowymi potrzebami, a dopiero później może na tym wyrosnąć sztuka. To taka wznosząca się  spirala z coraz ciaśniejszymi zwojami. Dolne okręgi spirali to podstawowe potrzeby, a wyżej pojawiają się kolejne, coraz bardziej wysublimowane, cieńsze zwoje związane ze sztuką. Na samym szczycie mamy duchowość. To wszystko zachodzi na siebie w górnych i dolnych partiach, gdzie ma pewne części wspólne. Budowanie domów kojarzy mi się właśnie z pracą z psychiką, z dojrzewaniem, rozwojem.

Czy można żyć „czyimś” życiem, iść „cudzymi” ścieżkami i być szczęśliwym? Pewnie tak. Jeśli nie będzie się zadawać zbyt wielu pytań, które komplikują spacer. Czasami zastanawiam się, czy jest w ogóle coś takiego jak własna ścieżka. Mam wątpliwości. Chyba że uznamy, iż własną ścieżką jest to, co poskładaliśmy ze ścieżek innych osób (w opowiadaniu mamy podglądanie innych domów). W tym sensie wszyscy jesteśmy kopistami. Być może świadome życie (sztuka?) pojawia się właśnie wtedy, gdy jesteśmy w stanie przyznać się sami przed sobą, że kopiujemy.

Pokrzywnica: Dla mnie dom symbolizuje To, Co Zostało Stworzone. W tym najoczywistszym odczytaniu to będzie po prostu fragment tekstu wrzucony na forum pod ocenę innych. W tym głębszym – skończone dzieło, które znajdzie odbiorców albo nie. A najgłębiej, w życiu... cóż, w życiu ocenie innych podlega właściwie wszystko, nawet to, czego wcale pod ocenę nie poddawaliśmy. Ale ci inni i tak się wtrącą, i tak będą nas nauczać i pouczać, a każdy na własną modłę i pod własny gust. I co? Podporządkować się bezkrytycznie? Ale komu, skoro te docinki i porady wykluczają się wzajemnie? No to może buntować się, demonstracyjnie olewać wszystko i wszystkich i trwać niewzruszenie przy swoim? Ale co, jeśli to błąd, jeśli to droga do katastrofy? Lepiej uczyć się na cudzych błędach, czy na własnych? Jak odróżnić, czy taka postać jak Wera chce dla nas dobrze, czy robi nam krzywdę? A może załatwia tylko własne sprawy i my jej w ogóle nie obchodzimy? Może nas tak naprawdę też nikt nie obchodzi i załatwiamy tylko własne sprawy? A może rzeczywiście jesteśmy kopistami i to wcale nie przeszkadza nam być artystami, bo chodzi o to, żeby stworzyć fantastyczny...  kolaż?

Ciernik: Mnie się właśnie coraz bardziej wydaje, że chodzi o to ostatnie. Że to zawsze jest kolaż. Że zawsze kopiujemy, nawet jeśli troszkę zmieniamy. Bo owi inni to cała sfera kultury, wszyscy ci, którzy byli przed nami i kopiowali poprzedników oraz rówieśników, tak samo jak robimy to my. A czasami trafia się Gwiazda, geniusz, którego nikt nie rozumie, ale który popycha to wszystko w jakimś nowym kierunku. I nikt nie wie, dlaczego taka Gwiazda zabłyśnie, ani kiedy się spali we własnym ogniu, ale wszyscy wiedzą, że się w końcu spali i czekają. I patrzą, ale nie obojętnie. Bo ta Gwiazda przeczy prawu rozwoju poprzez kopiowanie, ale paradoksalnie również je ustanawia i podtrzymuje. A jak Gwiazda się w końcu wypali, to potem znowu zaczyna się kopiowanie, kroczek po kroczku do góry, powoli, bez szaleństw…