niedziela, 6 października 2013

Paweł Sajewicz „Gwelfów i gibelinów”

Upolowane: Paweł Sajewicz „Gwelfów i gibelinów”, e-book

Pokrzywnica: Upolowałam Psa! Łańcuchowego! I wyrwałam mu kość, która nazywa się: „Gwelfów i gibelinów” – masz jakiś pomysł, co to w ogóle znaczy?

Ciernik: Kojarzy mi się z elfami i goblinami, ale to się nijak ma do treści książki.

Pokrzywnica: Mnie się kojarzy z gwaszem i gobelinem. Ale to się ma jeszcze bardziej nijak do treści książki. Bo ta książka…

Ciernik: Właśnie. Ta książka...

Pokrzywnica: Czytałam niedawno o jakimś okropnie nieznośnym dziesięciolatku, z którym nikt nie może sobie dać rady. Chłopak wybija szyby w szkole, a potem biega z kawałkiem szkła i kaleczy dzieci. Miałam wrażenie, że Sajewicz to jest właśnie taki mały chuligan z kawałkiem szkła. Biega i rżnie po duszy. Ze zgrzytem i chichotem zostawia rysy na nieskazitelnym szkle naszego „ja”. Mało kto mu umknie. Masz ojca alkoholika? Sajewicz zostawi ci szramę. Straciłeś kogoś bliskiego? Szrama. Związek ci się rozpadł? Szrama. Chcesz być kimś, a jesteś przeciętniakiem? Szrama. Zastanawiasz się, czy twoje prawdziwe życie jest w sieci, czy w realu? Szrama. Boli, kurczę... Jak to fajnie, że wciąż powstają książki, które potrafią zaboleć!

Ciernik: Mnie nie bolało. Raczej powodowało, że zerkałem na siebie i zadawałem sobie pytanie: „A jak to jest ze mną?”. Powiem więcej – dla mnie to miało nawet wymiar w jakiejś mierze terapeutyczny! Autor stawia nas w niezbyt komfortowych sytuacjach, ale jednocześnie nie feruje wyroków, nie ocenia, raczej zmusza do tego, żebyśmy sami sobie radzili, sami interpretowali i oceniali.

Pokrzywnica: Do mnie strasznie przemówiły te kwestie związane z wyborami dorosłych, za które płacą dzieci. Jakieś pokomplikowane układy rodzinne, pokiereszowani ludzie, którzy nie mogą zrozumieć własnej tożsamości, bo są owocami jakichś romansów, jakichś dziwnych pomysłów na życie swoich rodziców. Potem ci rodzice sobie umrą, a taka osoba zostanie z tym całym bajzlem i nie będzie wiedzieć, kim jest, nawet na tym najprostszym poziomie: kto jest jej ojcem, matką, bratem, siostrą…

Ciernik: Dla mnie najcenniejsze było to, że Sajewicz pokazał mi pewien rodzaj ciągłości i rodzinnej karmy, traum pojawiających się w ramach tego przepływu genów poprzez czas, tego, jak wszyscy jesteśmy umoczeni w komunie, nawet jeśli jej nie pamiętamy.

Pokrzywnica: Te babki! Matki znikają albo tkwią w cieniu, moc mają babki. I kochanki, którym mężczyźni nie potrafią stawić czoła – Agnieszka, Monika (przecież ona jest w istocie mocniejsza od swojego pozornie tylko silnego męża). A oni są słabi – może dlatego, że mieli słabe albo wręcz martwe matki? I ta miażdżąca scena, w której siedmioletni wnuczek przychodzi do łóżka babci. Literacko świetna, odważna. Sajewicz w ogóle strasznie odważnie mówi o uczuciach – to ogromna zaleta jego pisania.

Ciernik: No, właśnie. Co się stało z tymi matkami? One są słabe, wszystkie. Jakby jakaś zaraza te roczniki dopadła! Córeczki mają już charakterek, babki mają jeszcze charakterek, pomimo traum wojennych, a matki są stłamszone. Czyżby komuna do tego doprowadziła?

Główny bohater jest rzeczywiście dość bierny i ja go, niestety, rozumiem. Ta jego rozlazłość, inercja, marnujący się potencjał, przecinany od czasu do czasu błyskotliwymi wyskokami. No, jakbym patrzył w ciemne zwierciadło! Według mnie, to jest związane z wyczerpaniem się tradycyjnych męskich wzorców. One w oczach Marka już nie przystają do dzisiejszych czasów. A nowych nie ma. Więc pozostaje zblazowanie, bierność i dryf, budowanie wirtualnego obrazu intelektualisty i bronienie go w większym stopniu, niż bronienie samego siebie w świecie rzeczywistym, który oferuje jedynie przeciętność.

Podziwiam autora (młodego przecież!) za tak świetne odwzorowanie czasów komuny. Wrzucił mnie w tamten okres bezlitośnie i pokazał, że sam jestem wytworem tego traumatycznego okresu w historii naszego kraju. W pewien sposób zobaczyłem swoich rodziców i ich losy; ich wybory i zaniechania stały się jakoś bardziej oczywiste. Ja, czytając, tam byłem. Byłem na koncercie Stonesów i stałem na tym kiblu, modląc się w duchu, żeby nikt mnie nie znalazł.

Zostałem też zmuszony do skonfrontowania się z własną historią, własnym dorastaniem na początku lat 90. Jestem, lub też byłem, dosyć podobny do Marka Łysiaka i jego wybory są dosyć podobne do moich. Nie wiem, co robiłem wtedy, gdy Michael zagrał w Polsce, ale czytając książkę, mocno się nad tym zastanawiałem. Znam ten Łysiakowy ból: Michael versus Prawdziwa Muzyka, bo sam to przechodziłem, więc przy lekturze „Gwelfów i gibelinów” uśmiałem się momentami setnie.

Podoba mi się też zdystansowane podejście do tworzenia internetowego alter ego, autor skłonił mnie do spojrzenia na moje różne internetowe wcielenia, od momentu, kiedy po raz pierwszy wdzwoniłem się na mityczny już numer 0202122. Słowami Tomka wyartykułował moje obawy i wątpliwości dotyczące między innymi tego, co robimy i my na Leniwcu. Ale pokazał też, że i tak nie mamy innego wyjścia, droga Pokrzywnico. Hehehe!

Pokrzywnica: A co sądzisz o wątku Chojnackiego, tego naukowca oskarżonego o niecne czyny? Jest intryga, jest tajemnica, ale nigdy nie dotrzemy do prawdy…

Ciernik: Cały wątek z Chojnackim został w dziwny sposób porzucony, ale tłumaczę to tak, że przecież to była kolejna akcja w rodzaju: „opinią publiczną w Polsce znów wstrząsnęła seria wydarzeń pozbawionych znaczenia”, więc po cóż szukać w niej prawdy?

Pokrzywnica: Bo to było bardzo emocjonujące! Chociaż mnie jednak najbardziej spodobała się odwaga, z jaką autor opowiada o uczuciach. Jak się bezwstydnie odsłania i biega z tym szkłem… i masz rację, że to jest w jakiś sposób terapeutyczne, uwalniające. Chciałam mu wytknąć, że ma gdzieniegdzie błędy gramatyczne, że ortograf „zwarzywszy” i brak ogonków tu i tam, ale wiesz co? Zrobiło mi się wstyd. Bo czasem treść jest taka, że przesłania duperele. I aż się nie chce czepiać, choć człowiek z obowiązku powinien.

Ciernik: Fajne jest to, że w sumie mieliśmy nie tylko dekonstrukcję tego, co było i jest, ale też jednak coś w rodzaju happy endu i nawet nieśmiałą próbę wskazania jakiejś kuracji uzdrawiającej.

Pokrzywnica: A co myślisz o samej inicjatywie pod nazwą Wydawnictwo Pies Łańcuchowy? Oni o sobie piszą tak:

Wydawnictwo, które zerwało się z łańcucha. Pies-koneser wolnej kultury. Grupa autorów biorących sprawy w swoje ręce, a książki oddających innym za darmo. Jeszcze raz: ZA DARMO, bo inaczej się już teraz nie da. Ale jeśli będziecie upierać się, że pisarz też pies i jeść musi, podamy wam numery odpowiednich rachunków bankowych. By cyber-kapitał płynął do właściwych kieszeni.

Mają rację? Inaczej się już teraz nie da?

Ciernik: Nie wiem, czy to dobry pomysł. Inaczej się nie da, to prawda, ale tak też chyba nie. Znam jeden podobny projekt i wynik był bardzo marny. Może to kwestia targetu. Może czytelnicy Sajewicza będą inni. Ale obawiam się najgorszego.  Na pewno pomogłoby  wdrożenie jakiegoś szybszego sposobu płatności, bez potrzeby żmudnego wklepywania danych do przelewu i tym podobnych rzeczy. Od czytania do płatności powinno nas dzielić najwyżej klika kliknięć.

Pokrzywnica: O, z tym się zgadzam! Też o tym pomyślałam natychmiast, gdy tylko zobaczyłam pomysł. Tam powinna być jakaś skarbonka, do której można wrzucić zapłatę w prosty sposób. Ale towar jest dobry. Ściągnięcie książki Sajewicza to był eksperyment, raczej nie spodziewałam się po nim wiele. Jednak nie miałam racji – już samą tylko sceną z wnuczkiem w łóżku babci autor zasłużył sobie na miskę zupy albo chociaż na dobrą kanapkę. Uważam, że warto pokarmić Łańcuchowego Psa – może jednak przeżyje i coś z niego wyrośnie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz