poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Marek Nagrodzki „Opowieści z Elektronowego Lasu"

Upolowane: Marek Nagrodzki „Opowieści z Elektronowego Lasu", e-book

Ciernik: I co powiesz o tej zdobyczy? Da się zjeść, prawda? Nie powiem, żeby mnie porwała, ale była to nawet miła lektura.

Pokrzywnica: Patrząc na tytuł i rysunki, spodziewałam się czegoś w rodzaju „Kubusia Puchatka” skrzyżowanego z „Bajkami robotów”. Trochę racji miałam. Ale tylko trochę.

Ciernik: Trochę tak. Bo książka Nagrodzkiego przypomina „Bajki robotów” tylko przez chwilę, na początku. A później to już wygląda bardziej jak skrzyżowanie „Shreka” z Pratchettowskim „Światem Dysku”.

Pokrzywnica: W dodatku strukturą przypomina grę: intro, plansza, przygoda, przejście do następnego etapu, plansza, przygoda… Zabawa, nieustanna zabawa. Podobało mi się to, że przez cały czas miałam wrażenie, iż w tym wszystkim bierze udział jakieś dziecko. Jakiś chłopiec prosił autora: Niech tam będą wybuchy! I smok! I piraci! Autor z początku chciał o elektronach, o wszechświatach równoległych, ale dzieciak nie. Bo dzieciak kocha pirotechnikę, nie fizykę czy filozofię! Ciekawe, czy to syn albo wnuk autora, czy jego wewnętrzne dziecko?

Ciernik: Chyba wewnętrzne dziecko, bo ja odniosłem wrażenie, że „Opowieści z Elektronowego Lasu” to jest zapis sesji RPG prowadzonej po kilku piwkach bądź po dobrym skręcie…

Pokrzywnica: A właśnie! Pijaństwo mi jakoś nie pasowało do opowieści dla dzieci. Nie to, że nie można, ale nie każdy jest Saint-Exupérym, nie każdy umie przedstawić sylwetkę Pijaka w sposób odpowiedni dla dzieci. W „Opowieściach…” zawsze, gdy pojawiała się knajpa Pod Iglastą Jodłą, robiło się znienacka strasznie dorośle. A potem znów dziecinnie. Jak się ten trunek nazywał? Megasiarczan? Właściwie to szkoda, że autor bardziej postawił na wygłupy niż na neologizmy. Bo niektóre z nich naprawdę mi się podobały, na przykład „metafura” albo Pan „Fałdalny”.

Ciernik: Książka jest rzeczywiście bardzo nierówna. Tempo, klimat, humor, głębia – wszystko zmienia się z rozdziału na rozdział. Od biedy mógłbym przyjąć, że to było zamierzone, że miało podkreślić wszędobylski pierwiastek chaosu, ale chyba jednak nie. Wygląda raczej na to, że autorowi zabrakło konsekwencji albo może książka była po prostu pisana przez dłuższy czas, odstawiana na bok, a potem uzupełniana kolejnymi historiami? Językowo nie jest źle, ale mnie także brakuje tutaj większej odwagi i pójścia za ciosem.

Pokrzywnica: Właśnie przez tę nierówność doszłam do wniosku, że jest to nieco tylko przekształcony opis rozmaitych zabaw z dzieckiem, a nie typowa, przemyślana od początku do końca książka. To raczej coś, co powstawało spontanicznie, na zasadzie: jeśli któregoś dnia mamy w domu pełno tekturowych pudełek, to w książce pojawi się Kraina Tektury, a jeśli niedawno czytaliśmy razem Tuwima, to będzie lokomotywa. I ona nawet nie potrzebuje torów, żeby się poruszać! Czysta zabawa, w której możemy pominąć tak nieistotny drobiazg, jak tory dla lokomotywy. I jest w „Opowieściach z Elektronowego Lasu” nawet charakterystyczna dla zabaw dziecięcych monotonia. Bo dzieci lubią powtarzać to samo. Dorosły się nudzi: Znowu wybuch? Błagam, tylko nie to!, ale dziecko bez tych udawanych bomb i granatów żyć nie może, więc dorosły czasem ucieka do knajpy ukrytej w drzewie czy do równoległego (albo, jak twierdzi autor, czasem nawet prostopadłego) wymiaru. Jako opis relacji dorosłego z dzieckiem ta książka jest bardzo prawdziwa.

Ciernik: Ale na dłuższą metę to jest męczące. Mnie znużyło, bo co to za przyjemność: być zmuszonym do zabawy z cudzym dzieckiem? Na dodatek trafiają się literówki – to chyba rzeczywiście standard w publikacjach SP.

Pokrzywnica: Literówki i inne błędy są dlatego, że Nagrodzki, jak chyba większość selfpublisherów, sam sobie robił redakcję. A tekst potrzebuje świeżego oka. Cudzego. To jest naprawdę ważne – nawet jeżeli autor świetnie zna język polski – redakcja (i potem najlepiej jeszcze korekta) robiona przez inne osoby. Bo własnych błędów się po prostu nie widzi.

Ciernik: A zastanawiałaś się, czy jest jakiś klucz do zaprezentowanych nam historii? Co odróżnia te bajki od innych, klasycznych bajek?

Pokrzywnica: Przecież „Opowieści z Elektronowego Lasu” to nie są bajki! To jest oparty na strukturze gry komputerowej zestaw opisów spontanicznych zabaw z użyciem wyobraźni. Tylko trudno tu znaleźć adresata – dla dzieci niektóre rozdziały będą niezrozumiałe, dla dorosłych książka może okazać się, jak sam zauważyłeś, trochę nudna.

Ciernik: Rzeczywiście, bajki to nie są. Nawet nie bajki dla dorosłych, chociaż i alkohol, i śmierć się tam bohaterom przydarza. Ale „Opowieści…” mają wielką zaletę: bardzo ucieszyła mnie ich… pogańskość! Dobrem nie jest jakiś Bóg, utrzymujący wszystko w ryzach, kontrolujący wszechświat samym swym istnieniem, narzucający jedyne słuszne definicje dobra i zła. Dobrem, normą, jest stan ciągłego ścierania się przeciwieństw, tymczasowego szaleństwa i równie ulotnego spokoju, niczym w naturze. Rozmaite zwariowane postacie, wcielone archetypy, świry pędzą tu w kółko, niczym w szalonym teledysku i nikt nad tym nie czuwa, bo czuwać nie trzeba! Niszczenie i tworzenie jest oczywistością. Złem natomiast jest stagnacja, nudna wieczność pod postacią nieumarłych. Złem są zbiry próbujące narzucić wszystkim mieszkańcom Lasu swoje prawa zacierające indywidualność. Wymowa książki jest taka, że lepiej być szaleńcem, wyrzutkiem, anarchistą stanowiącym własne prawa, niż nudziarzem. Nawet Przykładny Obywatel, który dobra wiecznie pragnie, zawsze czyni chaos.

Pokrzywnica: „Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”? Czyli Niedźwiedź Przykładny Obywatel jako antagonista Mefistofelesa? Odważne odczytanie, nie powiem, hihi! Ale kto wie? W końcu mamy w „Opowieściach z Elektronowego Lasu” sporo aluzji i nawiązań. Szkoda tylko, że niektóre są tak łopatologicznie podane. Wspominałam już, że spodziewałam się czegoś w stylu „Kubusia Puchatka”? No to zachichotałam, kiedy Niedźwiedź wszedł do knajpy, a tam ktoś na jego widok mruknął: „O, Niedźwiedź! Krzychu, może to ten twój?”. I tyle by wystarczyło. Bez wymieniania zwierząt ze Stumilowego Lasu, bez ustawiania Alicji przed lustrem i tak dalej. Autor się bawi na całego i zabiera czytelnikowi wszystkie zabawki. Dlatego myślę, że tego Antymefistofelesa też by łopatą podał…

Ciernik: Ale ja nie twierdzę, że zrobił to z premedytacją! Pewnie po prostu dał się ponieść nieświadomości, co wyszło książce na dobre. Ma dzięki temu jakiś urok.

2 komentarze:

  1. Świetna recenzja! Śmieszna i intrygująca, tak samo jak "Opowieści z Elektronowego Lasu". Faktycznie mają coś z beztroskiej gry, gdzie wszytko jest możliwe...Teraz czekam na część 2, jeszcze zacniejszą i dopracowaną!

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło nam bardzo, ale "recenzja" to za duże słowo. Od recenzji są Poważni Krytycy Literaccy, a my jesteśmy tylko małymi książkożernymi zwierzętami, które lubią sobie pogawędzić przy posiłku. Co do drugiej części "Elektronowego Lasu" - niewykluczone, że jeszcze kiedyś się tam zapuścimy na polowanie. Ciekawe, czy neologizmy się rozrosną?

    OdpowiedzUsuń